Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobas Laksa: Jako dziecko wyobrażałem sobie, że kościół Rocha to rakieta kosmiczna

Tomasz Mikulicz
Podlasie ze swoją specyficzną stylistyką i wymieszaniem kultur było i jest dla mnie wielką inspiracją - mówi pochodzący z Białegostoku Kobas Laksa, performer, fotograf, artysta sztuk wizualnych.

Kurier Poranny: Zacznijmy od prehistorii. W 1996 r. zagrał Pan w „Fikcyjnych pulpetach” Wojciecha Koronkiewicza, które można odczytać jako próbę przeniesienia na białostocki grunt słynnego „Pulp Fiction”. Jak Pan wspomina pracę nad tym filmem? Co z pokazanego wtedy Białegostoku przetrwało do dziś?

Kobas Laksa: Wojtek zadzwonił z pytaniem czy nie chciałbym zagrać postaci z filmu, o którym było wtedy głośno. Miałem wcielić się w Johna Travoltę opiekującego się dziewczyną miejscowego gangstera. „Zagrać” to brzmiało świetnie, ale oryginalnego filmu nie znałem. Nie było też takiej potrzeby, bo pomysł był luźno oparty o scenariusz Tarantino i zakładał nieprzystawalność amerykańskich realiów do polskich, białostockich. W kinie offowym lat dziewięćdziesiątych modne były wtedy parodie hollywoodzkich produkcji, ale Wojtkowi udało się zrobić coś oryginalnego i świeżego. Zaprosił do współpracy świetnego operatora Cezariusza Andrejczuka i umiejętnie wykorzystał specyficznie białostocki klimat - architekturę, ludzi, język. Z Cezariuszem zrobiliśmy potem jeszcze film „Sceny z użycia”, który podobnie jak u Wojtka wykorzystywał charakterystyczne dla Białegostoku realia i ludzi z tym, że już bez ironicznego podtekstu. Wiele scen kręconych w plenerze to unikalny zapis dokumentalny tamtych czasów. Jedna ze scen kręcona była w parku na tyłach ratusza, gdzie dziś znajduje się rozległy deptak. To był bardzo niezwykły czas dla białostockich filmowców amatorów, którzy w atmosferze zdrowej konkurencji tworzyli niekonwencjonalne produkcje. Warto przypomnieć chociażby takich twórców jak Sławek Cywoniuk, Piotr Krzywiec czy Jurek Zińczuk. Pisano wtedy żartobliwie o „Hollywood Podlasia”, ale na swój sposób było to coś niezwykłego i charakterystycznego dla czasów kaset VHS.

Jest Pan z Białegostoku, a obecnie mieszka w Warszawie. Jak wyglądała Pana „droga do stolicy”? Jak to się stało, że zajął się Pan grafiką i fotografią?

Studiowałem grafikę w Poznaniu na ASP (dawniej PWSSP) więc to można by powiedzieć zawód wyuczony, ale progresywny styl kształcenia w tej uczelni pozwalał absolwentom spojrzeć na twórczość szerzej. Narzędzia jakimi posługuje się artysta nie ma znaczenia. Ważne jest to w jaki sposób chce skomunikować się z widzem i o czym chce powiedzieć. W tym sensie nie uważam się ani za grafika, ani za fotografa, a właśnie za artystę. Jeśli uznam, że chcę użyć do pracy motyki i smalcu to w zależności od sensu wypowiedzi może okazać się to znacznie lepszym medium niż klasyczne.

Z perspektywy czasu, jakie zalety ma mieszkanie w Warszawie, a jakie w Białymstoku?

W Warszawie chciałem mieszkać od kiedy pierwszy raz zobaczyłem to miasto. Miałem wtedy pięć lat i spytałem rodziców, czemu tu nie mieszkamy. Zdjęcia, które ojciec zrobił mi wtedy z Pałacem Kultury i ogrodem zoologicznym w tle były dla mnie punktem odniesienia. Wiedziałem, że tam chcę mieszkać jak tylko będę samodzielny. Okazało się to jednak nie takie proste. Minęło trochę czasu zanim w moim portfelu pojawił się dowód z adresem warszawskim, ale w zasadzie dłużej mieszkam w Warszawie niż w Białymstoku, z którym związany jestem emocjonalnie, ale nie zawodowo.

Jest Pan autorem cyklu „Projekt miejski Warszawa”. To fotokolaż, który tworzy swego rodzaju wizję metropolii przyszłości. Jak realizacja takiego projektu mogłaby przebiegać w Białymstoku? Jakie miejsca, ulice miałby Pan na uwadze? Jak Pan widzi Białystok przyszłości?

Pierwsza myśl jaka powstała po realizacji warszawskich fotomontaży miejskich była właśnie taka - a gdyby pokazać Białystok deformując go i zderzając odległe od siebie miejsca w absurdalny sposób? Pewnie byłoby to możliwe, chociaż przyznam, że wielkomiejskie obrazki ze swoją industrialną fakturą są mi bliższe. Białystok mocno zmienił się przez ostatnie lata. Zastanawiając się nad potencjalnymi zmianami zawsze rozważam czasy tuż przed apokalipsą, ostatecznym krachem. Wyjeżdżając z miasta pamiętam, że czułem się jakbym opuszczał cmentarz. To mogłaby być ciekawa realizacja. Monumentalne kolumbaria z labiryntem ścieżek, kawiarni przygrobnych, bazar handlujący czym się da, estakady dowożące zwłoki do masowych grobów po potencjalnym konflikcie zbrojnym. Białystok pewnie mocno się zmienił, internet i swoboda podróżowania dają możliwości jakich nie czułem w latach dziewięćdziesiątych. Możliwe, że to miasto z dużym potencjałem na przyszłość. Miejskie atrakcje i bliskość żywej przyrody dla wielu osób może być spełnieniem marzeń o udanym życiu.

Przy projekcie „Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings”, np. Sanktuarium w Licheniu przekształcił Pan w park wodny. Może ma Pan pomysł, jakie nowe funkcje mógłby mieć kościół św. Rocha, fara czy chociażby Pałac Branickich?

Kontrastujące ze sobą elementy dobrze pokazują skalę opisywanych zjawisk. Rozrywkowe centrum w miejscu kultu maryjnego w Licheniu to swoiste ostrzeżenie przed bezmyślnością turystyki religijnej. Odwiedzając Licheń ma się wrażenie odwiedzin w Disneylandzie i trudno sobie wyobrazić, że może to być miejsce duchowych uniesień, chyba że opartych o niskie instynkty zachwytów nad świecidełkami i pseudobarokowym przepychem. Kościół św. Rocha to fascynujący budynek, nomen omen postawiony na zdewastowanym przez carskie wojska cmentarzu. Jako dzieciak wyobrażałem sobie, że to rakieta kosmiczna. Dostawienie kilku wież wyrzutowych po bokach i umieszczenie w scenografii Bajkonuru mogłoby być interesujące i nawiązywać do niezwykłej idei architektonicznej betonowego kościoła i jego historii. Pałac Branickich przeciwnie, chciałbym zobaczyć zdewastowany - odtworzyć ruiny ze zdjęć z 1946 roku po zniszczeniu przez Niemców i Armię Czerwoną. W tle widać byłoby też ruiny miasta, które zostało niemal doszczętnie zniszczone w trakcie działań wojennych. Na pierwszym planie umieściłbym dzieciaki z rodzinnego albumu fotograficznego. Moi rodzice mieli wtedy kilka lat i mogli widzieć ruiny pałacu.

Pojechałem z mamą na pielgrzymkę. To tytuł filmu, w którym stworzył Pan portret własnej matki, organizatorki pielgrzymek. Podlasie jest znane z religijności oraz bogatej obrzędowości. Jak Pan - jako artysta sztuk wizualnych - patrzy na takie pełne „obrazów” obrzędy jak odprawianie koronek, wielkanocne święcenie pokarmów czy chociażby właśnie chodzenie w pielgrzymkach? W 2010 roku wykonał Pan zresztą performens w Spycimierzu - niewielkiej wiosce w województwie łódzkim, w której przetrwała tradycja układania kwiatowych dywanów w święto Bożego Ciała.

Podlasie ze swoją specyficzną stylistyką i wymieszaniem kultur było i jest dla mnie wielką inspiracją. Sposób w jaki obserwuję inne kultury i narody w dużej mierze związany jest z tym jak wyobrażałem sobie współistnienie na Podlasiu różnych tradycji i zwyczajów. Trudno mi zrozumieć, dlaczego w dzisiejszym Białymstoku dochodzi do wykroczeń na tle rasowym czy religijnym, dlaczego tak bezczelnie podnoszą łeb neonazistowskie grupy wrzeszcząc hasło o Polsce dla Polaków, skoro przez setki lat udawało się odrębnym nacjom żyć w miarę zgodnie. Na szczęście znam wielu wspaniałych białostoczan, którzy kontynuują tradycje kultury regionu pokazując ją w wielu barwach, odcieniach i treści. To dzięki kulturowemu wymieszaniu Podlasie miało swój niepowtarzalny charakter. Jednowymiarowe, nastawione na doraźne cele działania w kulturze mogą doprowadzić do kulturalnego wyjałowienia i nudy. Życie w pozbawionym kolorytu mieście może spowodować, że ambitni i twórczy ludzie zaczną szukać szansy wyjeżdżając.

W 2013 r. był Pan w jury - ogłoszonego przez Fundację Uniwersytetu w Białymstoku oraz Wydział Architektury Politechniki Białostockiej - konkursu architektoniczno-artystycznego „Odmrażamy Chłodnię”. To była jedna z akcji mających pokazać, że tak ciekawy obiekt można twórczo wykorzystać. Ostatecznie chłodnię jednak rozebrano. W Białymstoku niestety zbyt często traktuje się w ten sposób budynki „z historią” Jak Pan to ocenia, chociażby w kontekście obrony dziedzictwa Bojar - drewnianej dzielnicy, z której po latach niewiele zostało?

Mieszkałem blisko Bojar. Pamiętam drewniana zabudowę, owocowe sady i specyficzne zachowania ludzi tam mieszkających. Biegaliśmy z kumplami po uliczkach wsłuchując się w charakterystyczny dla dzielnicy język, chłonąc zapachy. Obserwowaliśmy ludzi. Przy ulicy Chopina było kilka domów, w których mieszkali Romowie. Już wtedy obserwowałem dziwne zachowania niektórych kolegów sugerujące, że nie powinni tu mieszkać, że kradną. Skąd mogli to wiedzieć? Rodzice ostrzegali. Miałem wrażenie, że jest odwrotnie. Pozbawieni opieki i wsparcia Romowie po coraz większej nagonce i nękaniach wyprowadzili się z dzielnicy. Przez kolejne lata obserwowałem nowe zjawisko. Pożary pustoszyły dzielnicę dom po domu. Mówiło się o podpaleniach, żeby za odszkodowanie kupić mieszkanie w powstających tu blokach. Tak powstały Bojary współczesne, pozbawione już charakterystycznego klimatu, podobne do tysięcy miejskich osiedli. Biorąc udział w konkursie na zmianę charakteru ciekawego budynku nie miałem wielkich nadziei, że w tym przypadku będzie inaczej. Małe zaangażowanie mieszkańców w takie inicjatywy zawsze będzie kończyło się administracyjnym paraliżowaniem działań twórczych.

Od kilku miesięcy toczy się dyskusja o tzw. ustawie krajobrazowej. Jak Pan uważa, z chaosem reklamowym w przestrzeni miejskiej należy walczyć, czy może - jak uważają niektórzy - dzięki reklamom przynajmniej miasta są kolorowe, a nie szare, jak w czasach PRL-u? Może pokusiłby się Pan o porównanie białostockiego chaosu reklamowego z tym występującym w Warszawie?

Miasto ma możliwość stworzenia przepisów dotyczących estetyki miasta i egzekwować ich realizację. Brak indywidualnego poczucia gustu przenosi się na działania w przestrzeni miejskiej. To nie dotyczy tylko władz, ale też wszystkich mieszkańców. Jeśli nie przeszkadzało nam do tej pory obwieszanie butików i sklepów tandetnymi szyldami, to w czym ma nam przeszkadzać obwieszanie kamienic monumentalnymi reklamami? Wrażliwość na przestrzeń architektoniczną trzeba w sobie zbudować, bo w szkole nie ma zajęć z estetyki, a po chaosie w sieci i telewizji przyzwyczajamy się do zgiełku form i barw. To nie brak koloru w czasach PRL-u był problemem, tylko ograniczenia swobód obywatelskich. Nic w przestrzeni miejskiej nie mogło się zdarzyć bez zgody odpowiednich władz. To nie znaczy, że nie powstawały ciekawe budynki, ale krajobraz zdominowały blokowiska i wątpliwej klasy funkcjonalność. Dopiero od kilkunastu lat coś się zaczęło zmieniać. Powstały zespoły designerskie i architektoniczne stawiające na nowoczesność, estetykę, dopasowanie projektu do otoczenia. W Warszawie działają komitety do spraw estetyki miasta, oddolne ruchy walczące o oczyszczenie miasta z reklam, wpisanie architektonicznych pereł minionego okresu do rejestru zabytków. To prawdziwa wojna z urzędnikami i deweloperami. Moim zdaniem ustawa krajobrazowa może spowodować frustrację i poczucie ograniczenia swobody działań obywatelskich. Ważniejsze od kar są działania informacyjno-edukacyjne. Estetyczne zmiany w przestrzeni miejskiej powinny zacząć się od zmian w głowach mieszkańców.

Kobas Laksa urodził się 7 lutego 1971 roku w Białymstoku. To artysta sztuk wizualnych, fotograf i autor filmów. Rozgłos przyniósł mu cykl Projekt miejski Warszawa z 2004 roku. Jest autorem takich filmów jak: „Czy mógłbym się u pani wykąpać i przespać?” czy „Sceny z użycia”. Tworzy też teledyski, m.in. zespołu Abradab.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny