Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Roman Sieńko. Fotograf, który sprzedaje volkswageny i audi

Janka Werpachowska [email protected] tel. 85 748 95 44
Roman Sieńko nie traci pogody ducha. Czuje się człowiekiem spełnionym, który nie zmarnował ani jednego dnia ze swego  życia.
Roman Sieńko nie traci pogody ducha. Czuje się człowiekiem spełnionym, który nie zmarnował ani jednego dnia ze swego życia. Archiwum rodzinne
Ponad 20 tysięcy zdjęć z czasów, gdy pracował w CAF-ie Roman Sieńko przekazał do białostockiego archiwum. Dzisiaj razem z synem zarządza najstarszym w Białymstoku prywatnym salonem samochodowym.

Ojciec akceptował moje pomysły na życie i zarabianie pieniędzy. Z jednym wyjątkiem: kiedy zarabiałem jako pianista w knajpie "Turystyczna" w Ełku - wspomina Roman Sieńko, wieloletni fotoreporter Centralnej Agencji Fotograficznej. - Chciałem być muzykiem, jednak życie potoczyło się inaczej. Ale cokolwiek robiłem, zawsze angażowałem się w to na sto procent, nie uznawałem półśrodków.

Na handlowym szlaku

Wybuch II wojny światowej przerwał szczęśliwe dzieciństwo małego Romka, który po swoich pierwszych w życiu wakacjach miał kontynuować naukę w drugiej klasie. Historia nie była też łaskawa dla doskonale rozwijających się interesów Mieczysława Sieńki - ojca Romana.

- Mieszkaliśmy w Sejnach, przez które jechało się z Warszawy do Wilna, w pobliżu zlokalizowana była duża jednostka wojskowa. Ojciec miał głowę do interesów. Już w 1927 roku zarejestrował firmę Sieńko Energia. Sprzedawał radioodbiorniki, biżuterię i zegarki, po które sam jeździł do Szwajcarii.

Na frontowej elewacji swojego sklepu wywiesił głośnik, dzięki któremu radiowych wiadomości i muzyki mogli słuchać przechodnie.

- Ludzie specjalnie przychodzili na rynek, żeby posłuchać. Wtedy mało kto miał radioodbiornik w domu - wspomina Roman Sieńko.

Na kilka lat przed wojną Mieczysław Sieńko zainteresował się rowerami.

- Ojciec pojechał do Warszawy, do Jana Kamińskiego - konstruktora i producenta rowerów i do Sejn wrócił już jako przedstawiciel jego firmy - wspomina Roman Sieńko. - Jakie to były piękne rowery! Ale okazało się, że nie bardzo sprawdzały się na trudnych okolicznych drogach. Do ojca zgłaszali się z reklamacjami robotnicy leśni, którzy dojeżdżali na wyręby. W ich rowerach pękały ramy - w tym samym miejscu, tuż pod kierownicą. Ojciec zamknął się na dwa tygodnie w warsztacie i znalazł tego przyczynę. A na dodatek zastosował takie rozwiązanie, które ten błąd wyeliminowało.

To właśnie wtedy rowerami ulepszonymi przez Mieczysława Sieńkę zainteresowało się wojsko, stacjonujące w pobliżu Sejn. Tuż przed wybuchem wojny armia zamówiła u niego półtora tysiąca jednośladów - a każdy wart był 150 złotych. Wojsko kupiło też bezprzewodowe - na tzw. suchą baterię - odbiorniki radiowe, w tamtych czasach bardzo nowoczesne i drogie.

- Niestety, nie zapłacili gotówką, tylko wekslami. W czasie wojny spłonęły one wraz z innymi dokumentami, które nasza rodzina straciła w kilku pożarach.

Po wojnie Mieczysława Sieńkę odnalazł major, który w 1939 roku zawierał z nim tę transakcję. Przekonywał go, że powinien wystąpić do rządu o zrekompensowanie straty, ponieważ odpowiednie dokumenty zachowały się w archiwach wojskowych. W grę wchodziły ogromne pieniądze.

- To, co zrobił wtedy ojciec, wydaje mi się najlepszym przykładem prawdziwego patriotyzmu. Ojciec powiedział majorowi: "Moja ojczyzna nic mi nie jest dłużna. Przeżyliśmy wojnę i to wystarczy. Największym moim bogactwem są oni" - wskazując na mamę i naszą piątkę: czterech synów i najmłodszą córkę.

Z piętnem burżuja

Po wojnie Sieńkowie przenieśli się z Sejn do Ełku.

Trzeba było zaczynać wszystko od nowa. Z przedwojennego majątku i oszczędności zostało niewiele - ale i tak rodzina Sieńków traktowana była jako burżuje. To nie ułatwiało życia.

- Mój starszy brat był stawiany w szkole pod ścianą jako wróg klasowy - opowiada Roman Sieńko. - To była niby zabawa, ale przewodniczący szkolnej organizacji młodzieżowej wymachiwał mu przed nosem pistoletem, który zawsze miał przy sobie. Po maturze brat chciał studiować medycynę, ale jako niepewny politycznie nie dostał ze szkoły skierowania na studia. Pojechał więc do Poznania, tam został junakiem w Ochotniczych Hufcach Pracy i po roku dostał się na wymarzone studia. Resztę życia spędził Poznaniu.

Romek Sieńko - jak to burżujskie dziecko - od małego uczył się gry na fortepianie. Więc po maturze znalazł sobie pracę, która bardzo mu się podobała: grał do kotleta w ełckiej restauracji "Turystyczna".

- W pobliskich Prostkach budowano wtedy jakąś bazę wojskową. Całe kierownictwo tej inwestycji to byli inżynierowie z Warszawy. Dobrze zarabiali. W soboty wydawali pieniądze w "Turystycznej". Kiedy rozpoczynał się tzw. koncert życzeń, zawsze chcieli, żebym grał "Czerwone maki". A to było zakazane. Ale nie ustępowali. "Romek, graj" - mówili i kładli przede mną takie sumy, że gdzie indziej przez miesiąc bym tyle nie zarobił.
Tylko ojciec nie był zadowolony z pracy Romka.

- Przecież nie będziesz całe życie muzykantem - przekonywał. - Masz tyle innych talentów, które możesz wykorzystać.

- Tato, ja będę muzykiem, pianistą - odpowiadał Romek, bo wtedy rzeczywiście marzył o takiej karierze.

W końcu jednak uwierzył, że nie zostanie Rubinsteinem. A zawsze był perfekcjonistą w tym, co robił.

- Dostałem posadę w rzemieślniczej spółdzielni budowlanej. Postanowiłem, że skończę studia na Wyższej Szkole Inżynierskiej, na wydziale budownictwa.

Studia w Białymstoku rozpoczął w 1955 roku.

- Ale po dwóch semestrach rzuciłem w diabły - śmieje się. - To nie było dla mnie.

Jaki on ma aparat

Jeszcze mieszkając w Ełku Roman zainteresował się fotografią.

- Marzyłem o aparacie fotograficznym. Brat napisał z Poznania, że może mi kupić, tylko muszę mu przysłać pieniądze. I tak stałem się właścicielem zorki.

Od tej pory nie rozstawał się z aparatem. Pamięta, jak szedł kiedyś ulicą z zorką wiszącą na szyi. Z naprzeciwka szły dwie dziewczyny. Widział ich spojrzenia. I usłyszał, kiedy go minęły: - Zobacz, jaki on ma aparat.

- Dzisiaj możemy się z tego śmiać, ale w tych latach powojennej biedy jakikolwiek aparat fotograficzny był obiektem zazdrości.

Roman uczył się sztuki fotografowania oraz obróbki chemicznej negatywów i wywoływania zdjęć na książce Edwarda Hartwiga.

Po przerwaniu studiów zatrudnił się w Biurze Inwestycji Miejskich w Białymstoku. W wolnych chwilach biegał po mieście z aparatem i robił zdjęcia.

- Na jakimś festynie podszedł do mnie facet i zapytał, czy mógłbym cyknąć ze dwa, trzy zdjęcia z tej imprezy - opowiada Sieńko. - "A po co panu te zdjęcia?" - zapytałem. "Potrzebuję ilustracji do artykułu" - odpowiedział. To był Bohdan Hryniewicki z "Gazety Białostockiej".

Na drugi dzień Roman jeszcze przed dziennikarzem był w redakcji ze zdjęciami.

- Przylgnąłem do "Gazety Białostockiej" jak pijawka - śmieje się. - To było w 1957 roku. Praca fotoreportera wyglądała wtedy zupełnie inaczej niż dzisiaj. Musiałem być na miejscu wydarzenia, zrobić zdjęcie a potem pracowałem w ciemni. W odróżnieniu od dziennikarzy, którzy zaczynali pracę o godzinie 10, 11, ja o tej porze starałem się już wracać z tematu do redakcji. Lubiłem zaczynać o godzinie szóstej a nawet wcześniej. Dlatego nie wszyscy lubili ze mną pracować.

Sieńko robił zdjęcia do "Gazety Białostockiej", "Nowej Wsi" i "Niwy". Coraz częściej jego fotografie trafiały też do prasy ogólnopolskiej.

- Przychodzę kiedyś do redakcji, a koledzy mi mówią, że ktoś o mnie pytał i mam się zgłosić do naczelnego. Przyjechał człowiek z Centralnej Agencji Fotograficznej, żeby zaproponować mi pracę w charakterze fotoreportera działu terenowego. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu zawodowym. Szefem grupy reporterów terenowych w CAF-ie był nieżyjący już Henryk Grzęda. Muszę o nim wspomnieć, bo tak naprawdę to on wprowadził mnie do tego zawodu.

Z aparatem po kraju i świecie

Praca w CAF-ie otworzyła przed młodym fotoreporterem zupełnie nowe perspektywy. Najpierw obsługiwał Białystok i okolice, wydarzenia lokalne, a potem zakres jego obowiązków wciąż się rozszerzał.

- Wkrótce zacząłem jeździć z aparatem po całej Polsce. Coraz częściej wysyłany też byłem za granicę.

Tylko w Związku Radzieckim był kilkanaście razy. Zjeździł ten kraj wzdłuż i wszerz. A ZSRR był większy od dzisiejszej Rosji o te wszystkie republiki, które teraz są autonomicznymi państwami. Gruzja, Armenia, Tadżykistan - tam wszędzie dotarł białostocki fotoreporter. Był w Jugosławii na pół roku przed śmiercią Tito. Był w Moskwie na Placu Czerwonym podczas pogrzebu Breżniewa. Z Edwardem Gierkiem był we Francji - tam gdzie pierwszy sekretarz spędził dzieciństwo i młodość.

- Bardzo często spotykałem się z Gierkiem w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy był pierwszym sekretarzem PZPR - wspomina Sieńko. - Nie tylko podczas wyjazdów zagranicznych, które zawsze obsługiwało kilku fotoreporterów z CAF-u, ale i wtedy, kiedy przyjeżdżał do nas z gospodarskimi wizytami. I zrobiłem mu kilka śmiesznych zdjęć - bo różne wpadki zdarzają się każdemu.

Jak choćby zdjęcie przywódcy, który zachłysnął się pepsi colą - kultowym napojem, który dopiero za jego czasów dotarł do Polski. Fotografia Gierka prychającego przed siebie gejzerem pepsi oczywiście nigdzie nie mogła się w tamtych czasach ukazać.

Albo inne ujęcie: Gierek podczas zimowej wizyty w Augustowie. Miejscowi włodarze zorganizowali ognisko nad jeziorem z bogatym poczęstunkiem. Obiektyw aparatu Romana Sieńki przyłapuje sekretarza stojącego nad dopiero co wyciągniętymi spod lodu pięknymi okazami ryb. Gierek w jednej ręce trzyma kieliszek a w drugiej butelkę wódki.

- Dzisiaj redakcje biłyby się o takie zdjęcia. Bardzo żałuję, że nic mi z tamtych czasów nie pozostało. Jako fotoreporter agencyjny przekazywałem rolkę filmu do CAF-u, a tam już byli tacy, którzy dbali o to, żeby kompromitujące lub ośmieszające partyjnych dygnitarzy zdjęcia nie ujrzały światła dziennego. Dlatego ja osobiście przez całe swoje zawodowe życie nie miałem kontaktów z cenzurą. To wszystko odbywało się już bez mojego udziału.

Polonezem jazda do biznesu

Jednym z ostatnich zleceń, realizowanych przez Romana Sieńkę dla CAF-u były zdjęcia z nowo powstałej w Ełku wytwórni wiązek przewodów elektrycznych do produkowanych w Polsce polonezów.

- Nic tam ciekawego prawdę mówiąc nie było do fotografowania - opowiada. - Ale już zaczynała się nasza transformacja ustrojowa i gospodarcza. To podczas tej wizyty zrodził się pomysł, żeby zupełnie odmienić swoje życie: skończyć z fotografią, a zabrać się za sprzedaż samochodów - polonezów.

Sieńko zawsze szybko podejmował decyzje. - Taki biznesowy gen po ojcu - śmieje się. Już w 1990 roku zarejestrował firmę Sieńko i Syn. Syn Jacek miał wtedy 18 lat.

- Ryzykowałem, byłem pierwszym prywatnym dealerem samochodów w Białymstoku, ale się udało. Wtedy nowe polonezy po prostu jechały szosą z Warszawy do Białegostoku w kolumnie, nie było transportu na lawetach. Maluchy z Bielska Białej docierały pociągami.

Z czasem rozbudował salon, przerzucił się na niemieckie marki. Dzisiaj praktycznie firmą kieruje syn, ale Roman Sieńko prawie codziennie jest w biurze, trzyma rękę na pulsie. Czasami siada do pianina, stojącego w sali konferencyjnej. I gra - bo lubi.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny