Niedawno odebrał Pan Fryderyka - nagrodę polskiej akademii fonograficznej. Jest podsumowaniem kariery jazzmana?
Henryk Miśkiewicz, saksofonista jazzowy: - Złoty Fryderyk jest podsumowaniem. Ponieważ zdobyłem tę nagrodę w normalnej walce (śmiech) to odbieram to jako docenienie tego, że nagrałem płytę, że cały czas jestem czynnym muzykiem i to, co robię, jest OK.
To Fryderyk za płytę "Full Drive 3“, czyli projekt, który usłyszymy w Białymstoku?
- Tak. Zespół Full Drive nagrał trzy płyty i zagramy materiał ze wszystkich krążków. Poza tym współpracuję z wieloma muzykami w Polsce: z zespołem Roberta Majewskiego gramy muzykę Komedy, z trio Andrzeja Jagodzińskiego prezentujemy muzykę filmową, zaaranżowaną także na smyczki. Pracuję też dużo z Janem Ptaszynem Wróblewskim. Środowisko zna mnie z wielu nagrań.
A czym tak naprawdę jest cały ten jazz?
- Wspaniałą sztuką, która narodziła się dawno temu i do dziś się rozwija. Jazz to nie jest chwilowy wybuch muzyki, która zniknie, tylko sztuka, która jest budowana na wielkich podwalinach i stale się rozwija. Coraz więcej muzyków chce grać jazz. Oprócz muzyki poważnej czy klasycznej, jazz jest gatunkiem, który jest w ciągłym ruchu i myślę, że nigdy nie zginie.
W 1967 roku na świecie grał Eric Clapton, w Polsce triumf święciły Czerwone Gitary, a Pan grał dixieland? Skąd Pan wytrzasnął tę muzykę, chyba Radio Luxemburg tego nie puszczało?
- Ale były wtedy w Polsce zespoły jazzowe. W moim rodzinnym miasteczku znalazłem się na koncercie zespołu Zygmunta Wicharego. Jak usłyszałem ich dixieland, już wiedziałem, że to chcę grać.
To byli lepsi od Czerwonych Gitar?
- W moim odczuciu tak. To był inny feeling, który bardziej mi pasował.
Jaka atmosfera panowała we Wrocławiu dla jazzu? Pan triumfował podczas festiwali Jazz nad Odrą, a co poza tym się działo?
- Było wspaniale. Miejsc, w których grało się muzykę jazzową, gdzie można było potańczyć i pobawić się przy swingu, było kilkanaście.
Czyli - jak się umiało grać taki jazz, było granie i… kasa?
- Oczywiście! Ja w liceum żyłem z grania w sobotę i w niedzielę popołudniowych "five o’clock“. Te potańcówki w klubach studenckich były tak popularne, jak dziś dyskoteki.
Grywał Pan ze "Swing Session“, a z Ewą Bem nagrał płytę, która do dziś może być w Polsce wzorcem metra w graniu standardów.
- Ewa jest wspaniałą wokalistką jazzową, która świetnie swinguje, chyba najlepiej w Polsce z osób, z którymi pracowałem. Jeździliśmy w trasy koncertowe po Polsce, miesiące spędzaliśmy w Skandynawii. To był świetny zespół i sami świetnie się bawiliśmy. Muzyka swingowa na tym polega - żeby się rozluźnić, żeby sam rytm powodował, że człowiek się bawi. Nawet nie trzeba zbyt wiele grać, byle z feelingiem - tak, by dobrze się z tym czuć.
Pana menedżerką jest żona, syn i córka też zajmują się muzyką - to taki rodzinny jazz?
- Zawsze pracowałem z żoną, ona później stworzyła agencję artystyczną, opiekowała się innymi artystami, a przy okazji dzieci dorastały i wpadły pod tę strzechę.
Chciał Pan, żeby dzieci zostały muzykami?
- Oczywiście, po to je uczyłem muzyki. Dzisiaj wnuków już bym do uprawiania muzyki jazzowej nie namawiał. To ciężki kawałek chleba. Jest masa świetnych młodych muzyków, natomiast promocji muzyki jazzowej w ogóle nie ma. Młodym ludziom ciężko jest się wybić, a co dopiero żyć z grania jazzu.
Spodziewał się Pan, że syn będzie nagrywał płyty z Tomaszem Stańko i to jeszcze dla kultowej wytwórni ECM?
- Tego się nie spodziewałem. Bardzo się cieszę, że dzieciom dobrze poszło i trzymam za nie kciuki.
Pan miał z kolei wielki komercyjny sukces w Polsce. To była płyta "More Love“ - jak doszło do jej nagrania?
- Marcin Kydryński, który był współproducentem płyty, chodził za mną dłuższy czas, namawiając na solowy album. Wtedy byłem sidemanem, nie myślałem o swoich autorskich projektach. No i namówił mnie. Nawet podrzucił mi kilka kompozycji, które zagrałem na płycie. Część napisałem sam i tak powstała płyta. Marcin miał duży wpływ na jej kierunek i charakter.
Płyta się sprzedawała. To zasługa otwartości Polaków czy talentu menedżerskiego Kydryńskiego?
- Miałem szczęście, że Marcin się tym zajął, miał dostęp do mediów i ludzie do dziś o niej pamiętają. Ja "More Love“ cenię tak samo, jak każdą inną spośród moich płyt, ale rzeczywiście - ta była najlepiej wypromowana.
No i na płycie zaśpiewała Edyta Górniak.
- Tak. Teraz ciężko byłoby namówić ją na takie nagranie.
Następna wielka polska artystka, z jaką Pan grywa to Anna Maria Jopek - jak współpracuje się z taką postacią?
- Bardzo dobrze. Ania jest wykształconym muzykiem. Ma pojęcie, co robi, co mówi, czego chce. Mam z nią kontakt na poziomie muzyki, a nie ustalania emocji przy pomocy określeń "tutaj zagraj bardziej mrocznie“.
Od kilku lat promuje Pan serię płyt i koncertów z zespołem Full Drive - skąd taka nazwa?
- Chcieliśmy jakoś się nazwać i ktoś zobaczył ten napis na wzmacniaczu. Po polsku to chyba "pełna jazda“. Bo rzeczywiście - zespół się nie bawi w jakieś drobiazgi. Kiedy gramy ostre numery, to nie ma zmiłuj się!
W tej formacji spotyka się Pan z innymi muzykami koncertującymi z Anną Marią Jopek. To przede wszystkim Marek Napiórkowski.
- Tak on i Robert Kubiszyn - basista. Ten zespół powstał, kiedy graliśmy z Anią. Bardzo dobrze nam się grało, świetnie się rozumieliśmy i postanowiliśmy zawiązać zespół grający inną muzykę niż w zespole Ani Jopek, ale na bazie tego składu.
Koncert jazzowy to nie tylko odgrywanie nut, ale przede wszystkim wspólne tworzenie muzyki na scenie - czym jest sławna improwizacja w jazzie?
- To rozwijanie tematu, granie własnych wariacji na bazie harmonicznej. Tak było w muzyce klasycznej w okresie baroku, wtedy też improwizowano na bazie tematu. Ten sam mechanizm przeszedł do jazzu, tyle, że różni się on feelingiem. No i forma jest nieco prostsza. Temat się powtarza, ale ciągle jest on przetwarzany w różny sposób. Poza tym w jazzie kilka osób gra wspólnie. Jeden drugiego musi słuchać, musi reagować na to, co zagrał kolega. Może go wspierać, podpowiadać mu jakieś pomysły. W jazzie utwór jest zawsze efektem współpracy wszystkich muzyków.
Czyli dzięki temu każdy koncert jest niepowtarzalny, a słuchacz uczestniczy w czymś wyjątkowym?
- Tak. Każdy koncert jest inny. Program może być ten sam, ale improwizowane części zawsze się różnią. Czasem charakterem, nastrojem. Czasami improwizacja zmierza w zupełnie inną stronę.
A jak się improwizuje z własnym synem, który gra w sekcji?
- Dobrze. Lubię z nim grać, bo jest muzykiem, który coś podrzuca, prowokuje. A ja lubię, kiedy perkusiści mnie prowokują.
A więc sprowokowany wyrzuci Pan z siebie trochę wirtuozerskich i niespodziewanych dźwięków również w Białymstoku?
- Myślę, że tak (śmiech). Serdecznie zapraszam na koncert.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?