Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pożary w przedwojennym Białymstoku. Pożar pożarowi nierówny, choć zawsze straszny

Włodzimierz Jarmolik
Z kolei wiosną 1936 r. wybuchł pożar w garbarni Mojżesza Okonia przy ul. Mazowieckiej 3. I tym razem władze bezpieczeństwa mocno powątpiewały w przypadkowe zaprószenie ognia.
Z kolei wiosną 1936 r. wybuchł pożar w garbarni Mojżesza Okonia przy ul. Mazowieckiej 3. I tym razem władze bezpieczeństwa mocno powątpiewały w przypadkowe zaprószenie ognia. sxc.hu
Każdy pożar, zwłaszcza kiedy płoną budynki przemysłowe, jest większą lub mniejszą groźbą dla całego miasta.

Od jednego domu czy fabryki mogą się zapalić sąsiednie zabudowania. Zło jest szczególnie duże, gdy miało miejsce rozmyślne podpalenie. W przedwojennym Białymstoku zdarzały się, i to wcale nierzadko, takie przypadki. Właścicielom zależało na uzyskaniu premii asekuracyjnych za swoją, często już nadwątloną własność.

Najgłośniejszą była afera z podpaleniem magazynów Towarzystwa Handlowo-Transportowego "Warrant" przy ul. Kolejowej 12. Miało to miejsce o północy 23 października 1926 r. Za przestępczą machinacją stali wspólnicy Abel Furman i Lejzor Kugiel, a o tym, co ma nastąpić wiedzieli inni współudziałowcy firmy. Straż walczyła z pożarem dobrych kilka godzin. Nic nie udało się uratować ze zgromadzonych rzekomo w magazynie drogich towarów, zwłaszcza futrzarskich. Stratni kupcy domagali się odszkodowań. Śledztwo wykazało jednak umyślne podpalenie. Na rozprawie sądowej zapadły wysokie wyroki dla podżegaczy i bezpośrednich sprawców. Ostatni z nich wyszli na wolność dopiero latem 1938 r.

Z kolei wiosną 1936 r. wybuchł pożar w garbarni Mojżesza Okonia przy ul. Mazowieckiej 3. I tym razem władze bezpieczeństwa mocno powątpiewały w przypadkowe zaprószenie ognia. Straż pożarna przybyła nader szybko i sprawnie uporała się z niedużymi jeszcze płomieniami, budynek garbarni został opieczętowany, a policja podjęła rutynowe śledztwo. Towarzystwo ubezpieczeniowe odmówiło zaś Okoniowi jakichkolwiek rozmów o wypłacie asekuracji do końca policyjnego postępowania.

Gospodarz garbarskiego przedsiębiorstwa namówił jednak swoich robotników, by ci, nie bacząc na prawne zakazy, wchodzili do pracy nie oplombowanymi drzwiami, lecz... oknem. I oto znowu w nocy, 30 maja, wybucha pożar. Objął on zarówno parter, jak i poddasze budynku. Po raz kolejny straż ogniowa stanęła na wysokości zadania. Nie obyło się jednak bez ofiar. Poparzony został stróż fabryczki Jan Tkacz, a straty oszacowano na 5 tys. zł. Za niestosowanie się do zarządzeń władz i spowodowanie ogólnego zagrożenia pożarowego w mieście, Mojżesz Okoń mógł liczył tylko na odpowiedzialność karną, a nie na tak potrzebne mu sumy z firmy ubezpieczeniowej.

W listopadzie 1934 r. dużym wydarzeniem w Białymstoku stała się krwawa łuna, która około godz. 5 po południu pojawiła się nad ul. Monopolową. To płonęła fabryka sukcesorów T. Pochebuskiego. Przeciągły ryk syreny z wieży ratuszowej zaalarmował straż miejską z remizy przy ul. Warszawskiej i chłopców z BOSO, czyli Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej z Lipowej. Na miejsce kataklizmu przybyli też szybko przedstawiciele wydziału bezpieczeństwa urzędu wojewódzkiego i starostwa grodzkiego. Akcja ratunkowa była mocno utrudniona. Najbliższe hydranty znajdowały się bowiem około 200 m od płonącego budynku. Poza tym fabryka zbudowana była w sposób urągający zasadom bhp. Przede wszystkim miała zamiast właściwych betonowych, drewniane pułapy. Wkrótce pożar, który rozpoczął się na parterze, przeniósł się na kondygnacje i pomimo wysiłków strażaków płonął cały gmach. Chociaż fabryka była już w zasadzie stracona, buchające iskry i wiatr zaczęły zagrażać sąsiednim domom. Były to drewniaki. Wkrótce ogień pojawił się na poddaszu domu Webera, a później Jurgielewicza. Strażacy zajęli się natychmiast tym zagrożeniem. Wyniesiono wszystkie sprzęty, ogień ugaszono i pilnowano, żeby się znowu nie odnowił. W fabryce Pochobuskiego spłonęło kilka maszyn, około 20 warsztatów tkackich, półgotowe sukno i surowce. Fabryka zatrudniała na dwie zmiany 100 robotników i wszyscy zostali bez pracy.

Nie obyło się bez wypadków wśród ofiarnych strażaków. Najbardziej ucierpiał kierujący akcją Izaak Markus, komendant BOSO. Na głowę spadł mu gorący kabel elektryczny i silnie poparzył. Również jeden ze strażaków miejskich został poparzony a drugi spadł z drabiny i mocno się potłukł. Prasa miejscowa biła na alarm i domagała się, aby pożaropodobne fabryki wyprowadzić za miasto i tym samym odciąć ludność od złośliwego, czerwonego kura.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny