Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Pomian - z łapskiego "mechaniaka" do marynarki wojennej

Julita Januszkiewicz [email protected] tel. 085 715 45 45
Jerzy Pomian  jest absolwentem łapskiego ZSM.  Ukończył Akademię Marynarki Wojennej w Gdyni. Jego sposobem na życie i pasją jest nurkowanie.
Jerzy Pomian jest absolwentem łapskiego ZSM. Ukończył Akademię Marynarki Wojennej w Gdyni. Jego sposobem na życie i pasją jest nurkowanie.
Komandor porucznik rezerwy Jerzy Pomian wychował się na Podlasiu, na prowincji. Skończył łapskie technikum. Teraz jest cenionym w świecie fachowcem. Opowieść o jego pracy i morskich przygodach to niemal gotowy scenariusz na niezły film przygodowy.

Jak na owe czasy jest skromnym człowiekiem. Na Białostocczyznę przyjeżdża co kilka lat. Odwiedza wtedy swoich krewnych. I zawsze znajdzie czas, by wpaść do Łap: spotkać się z kolegami, wychowawcą - powspominać dawne, dobre szkolne czasy. I choć na chwilę przenieść się w lata swojej młodości. Rok temu, w czerwcu był na zlocie absolwentów Zespołu Szkół Mechanicznych. W piątek znów zajrzał do technikum. Tym razem wręczył dyrekcji szkoły i wychowawcy - Stanisławowi Kosickiemu odznaki Ratownictwa Morskiego Marynarki Wojennej.

Nauka w Łapach

Urodził się w 1955 roku w Wysokiem Mazowieckiem. Wychował się w Szepietowie, gdzie skończył szkołę podstawową. - Nie byłem orłem. No cóż, słabo się uczyłem - przyznaje po latach pan Jerzy.

Za słabo, by iść do "ogólniaka" lub technikum. Musiał więc zdobyć zawód, bo w rodzinie też się nie przelewało. Przez tydzień przeglądał różne informatory, szukając dobrej zawodówki. W końcu znalazł taką, gdzie nie trzeba było zdawać egzaminów.

I tak rozpoczął naukę w Zasadniczej Szkole Mechanizacji Rolnictwa w Michałowie. Dziś miło wspomina tamte lata. Mieszkał w internacie. - Właśnie wtedy polubiłem naukę. Miałem dobre oceny - mówi.

Pan Jerzy należał też do szkolnego chóru. Zawodówkę skończył z wyróżnieniem. Chciał kontynuować dalej naukę. Przyjechał do łapskiego technikum mechanicznego. Słyszał, że szkoła cieszyła się bardzo dobrą opinią i renomą w całym województwie. Panował w niej wysoki poziom. Więc i pan Jerzy chciał zdobywać wiedzę w tej prestiżowej szkole .

- Byłem przygotowany na bardzo trudne egzaminy - mówi.

Jednak zanim się one rozpoczęły, dyrektor szkoły pan Edward Kiejzik odczytał nazwiska trzech najlepszych uczniów, których zwolniono z egzaminów. Wśród nich był pan Jerzy.

To była szkoła

Dziś odżywają szkolne wspomnienia. Był 1973 rok. Pełen zapału i ambicji rozpoczął naukę w klasie o profilu budowa maszyn. Pedagogiczną pieczę nad klasą miał profesor Stanisław Kosicki.

- Był bardzo fajny. To nasz kochany wychowawca. Interesował się nami, pomógł, poradził, dodał otuchy - mówi.

W łapskim "mechaniaku" spędził najlepsze lata swojego życia. Profesorowie, owszem byli wymagający, ale w szkole panowała wspaniała atmosfera.

- Sympatycznie wspominam pana profesora Karasia. Uczył matematyki. Uwielbiał kwiaty, a my o tym doskonale wiedzieliśmy. Dlatego często zagadywaliśmy go na ten temat. A wtedy pan profesor był w swoim żywiole. Zaczynał opowiadać o kwiatach, a czas leciał - śmieje się pan Jerzy.

Nic to nie dało, bo srogi nauczyciel nie odpuścił. Dodatkowo robił sprawdziany, a potem odpytywał z zadań. Po prostu chciał wiedzieć, czy uczniowie ściągali.

Nauka w Technikum dała panu Jerzemu wiele możliwości rozwoju. To właśnie dzięki wychowawcy zainteresował się sportem.

- Trenowałem biegi średnie i długie. Wyjeżdżaliśmy na różne zgrupowania sportowe. Startowaliśmy w olimpiadach młodzieżowych - mówi.

Przed maturą przez cały miesiąc pisał ściągi. Ale i tak z nich nie skorzystał, bo się nauczył.

Studia w Gdyni

Po egzaminie dojrzałości chciał nawet studiować na Akademii Wychowania Fizycznego. Tymczasem kolega Tadeusz Czarkowski namówił go, by spróbować swoich sił w zdawaniu do Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Pan Jerzy nie wahał się ani chwili.

Przecież uprawiał różne dyscypliny sportowe, podczas wakacji dorabiał jako ratownik wodny w Augustowie. A jako uczeń michałowskiej zawodówki nawet śpiewał w chórze "morze, nasze morze". Z kolegą pojechał na Wybrzeże. Byli tam dwa tygodnie. Przez ten czas trzeba było przejść przez nie lada sito egzaminacyjne. Tym bardziej, że o jedno miejsce walczyło pięciu kandydatów.

- Na początku nie najlepiej nam szło - przyznaje. Do czasu, kiedy egzaminatorzy zapowiedzieli, że kto nie zda, ten będzie musiał służyć w marynarce wojennej. I to przez trzy lata.

- To było dopiero ryzyko. Od tej pory ostro wziąłem się do pracy. Intensywnie przykładałem się do egzaminów, bo przecież chciałem uniknąć wojska - mówi.

I się udało, bardzo pomyślnie. Pan Jerzy rozpoczął naukę na Wydziale Mechaniczno - Elektrycznym AMW w Gdyni. Co ważne, nauka była bezpłatna. Dostał akademik, wyżywienie i skromną studencką zapomogę (żołd). Dzięki temu było mu lżej się utrzymać. Był też bardzo zdolnym i chwalonym studentem. Za dobre wyniki otrzymywał nagrody.

- Studia to było pięć lat ciężkiej nauki i pracy. Prawdziwa szkoła życia. Panował rygor i dyscyplina. Mieliśmy przedmioty specjalistyczne oraz ćwiczenia wojskowe - mówi.
Przed rozpoczęciem kolejnego semestru, w każde wakacje, studenci musieli zaliczać tzw. unitarkę , czyli trudne ćwiczenia wojskowe. Nie wszyscy dawali radę, więc wiele osób odpadło. - W przetrwaniu pomógł mi sport - przyznaje.

Pamięta też praktyki morskie, które polegały na pływaniu po Morzu Bałtyckim, wzdłuż polskiego wybrzeża. Była to następna szkoła przetrwania.

- Kutry szkolne, którymi pływaliśmy, nazywaliśmy "rzygaczami", bo dały nam się we znaki - żartuje.

Praca pełna przygód i ryzyka

W 1981 roku, po obronie pracy magisterskiej, trafił do Jednostki Specjalnej "Formoza" . Brał udział w morskich działaniach specjalnych.

- To dopiero był żywioł. Awansowałem z szeregowego do dowódcy grupy bojowej. To było odpowiedzialne stanowisko. Pod sobą miałem, przecież ludzi - mówi.

W połowie lat osiemdziesiątych rozpoczął pracę w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, w Zakładzie Sprzętu Nurkowego. Tam prowadził prace naukowo-badawcze, a dokładniej eksperymenty na nowo wyprodukowanym sprzęcie nurkowym, zanim wszedł on do użytku.

Praca była dość ryzykowna. Pan Jerzy wspomina groźny epizod.

- Sprawdzałem aparat do nurkowania na dużych głębokościach. Zamiast powietrza łyknąłem wodę z wapnem sodowanym - niebezpiecznym dla życia ludzkiego. Chwycił mnie skurcz w przełyku. Nie mogłem oddychać. I to mnie uratowało - zamyśla się.

Potem był głównym specjalistą do spraw nurkowych w marynarce wojennej. Chociażby zajmował się doborem sprzętu nurkowego w MW. Praca ta wiązała się też z wieloma wyjazdami za granicę.

Otarł się o śmierć

Ale największym wyzwaniem było kierowanie pracami nurkowymi po katastrofie promu Jan Heweliusz w styczniu 1993 roku.

- Szukaliśmy zaginionych ludzi w kadłubie promu. Akcja była bardzo trudna. Pracowało przy niej piętnastu ludzi - mówi.

Teraz pan Jerzy odpowiadał za bezpieczeństwo ludzi pracujących pod wodą.

Akcja poszukiwawcza trwała miesiąc czasu. Nurkowie znaleźli martwych: kapitana i armatorkę.

Ponadto prom był bardzo zniszczony. Największą trudnością było to, że Heweliusz nie leżał na dnie morza. Otóż w kadłubie było powietrze, które unosiło go i lekko się przesuwał.

- Wchodziliśmy od dołu do góry poprzez pokłady, na których wisiały przymocowane łańcuchami: ciężarówki, kontenery - mówi. Co gorsza, w środku widoczność też była bardzo słaba.

Na tym nie koniec morskich przygód. Pan Jerzy wspomina, że w latach dziewięćdziesiątych niedaleko platformy wiertniczej zatonął kuter. Leżał na dnie morza, na głębokości 74 metry. Nurkowie przez dwa tygodnie intensywnie poszukiwali ciała zaginionego mechanika. Niestety, nie udało się.

Podczas tej akcji pan Jerzy przeżył chwile grozy. Schodził schodami do maszynowni, czyli najniższego pokładu w kutrze. Wokół panowała ciemność. Ogarnął go strach, ale w pewnym momencie zauważył napis "Bóg z wami". Odetchnął , ale tylko na chwilę.

- Nagle poczułem blokadę. Nie mogłem się cofnąć, ani wyjść. Z wrażenia aż zrobiło się mi gorąco. Z kolegami też nie miałem kontaktu. Musiałem sobie radzić sam - pan Jerzy wszystko pamięta, jakby to było dziś. Nie panikował. Zachował zimną krew. Każda sekunda była ważna.

- Te kilka minut to tak jakby miał nastąpić koniec. W morskiej toni mogłem być tylko 45 minut - dodaje. Okazało się, że aparat zaczepił się o wystające elementy trapu. W końcu udało mu się cofnąć i wydostać na górę.

Uczy następców

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych prowadził firmę związaną z pracami podwodnymi. Potem wrócił do pracy w marynarce wojennej.

Jak mówi, uczy swoich następców. Chociażby jest autorem ustaw i rozporządzeń Ministerstwa Obrony Narodowej dotyczących wykonywania prac podwodnych. Jest też sekretarzem komisji kwalifikacyjnej marynarki wojennej do spraw nurkowych.
Ale nurkowanie to nie tylko jego sposób na życie, ale i hobby. Organizuje różne spływy nurkowe.

- Mogę wtedy zrelaksować się i oderwać się od rzeczywistości. Drugą moją pasją jest praca na działce - dodaje Jerzy Pomian.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny