Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmarł Ryszard Henryk Piast. Arce i w Turze wierny barwom żółto-niebieskim

Krzysztof Jankowski
Ryszard Henryk Piast grał w piłkę nożną na przełomie lat 50. i 60.
Ryszard Henryk Piast grał w piłkę nożną na przełomie lat 50. i 60. arch. prywatne
3 maja 2016, po długiej chorobie, zmarł były piłkarz Bielskiego Klubu Sportowego „Tur” Ryszard Henryk Piast.

Ryszard Henryk Piast urodził się w Bielsku Podlaskim 21 października 1942 roku i grał w piłkę nożną na przełomie lat 50. i 60. Zaczynał przygodę ze sportem, gdy bielska drużyna nosiła nazwę Budowlanych. Kończył ją, gdy w lidze grało Społem Bielsk Podlaski. Zmarł w wieku 73 lat w następstwie choroby nowotworowej.

Nabożeństwo żałobne zostanie odprawione we czwartek 5 maja 2016 o godz. 9.00 w kościele pw. Matki Bożej z Góry Karmel w Bielsku Podlaskim. Po nim nastąpi odprowadzenie Zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku w grobie rodzinnym na cmentarzu rzymsko-katolickim przy ul. Mickiewicza (szosie narewskiej).

Ostatni stoper – piłka przejdzie, rywal nigdy
Faul taktyczny to też element gry w piłkę nożną. Czasami trzeba wyeliminować zagrożenie i za wszelką cenę nie pozwolić rywalowi w zdobyciu gola, także przekraczając futbolowe przepisy. A kto się do tej roli nadaje najlepiej? Ostatni obrońca. Więc gdy trzeba było sfaulować rywala, to wszyscy oglądali się na mnie – śmieje się Ryszard Henryk Piast, były piłkarz dzisiejszego Tura Bielsk Podlaski i Arki Gdynia.

Pan Ryszard urodził się w Bielsku Podlaskim 21 października 1942 roku i grał w piłkę na przełomie lat 50. i 60. Zaczynał przygodę ze sportem, gdy nasza drużyna nosiła nazwę Budowlanych. Kończył ją, gdy w lidze grało Społem Bielsk Podlaski. Był to czas, gdy w całym kraju przemianowywano nazwy klubów na związane z państwową branżą, która je wspomagała. Legia Warszawa i Śląsk Wrocław stały się Wojskowymi Klubami Sportowymi, Lech Poznań i Polonia Warszawa zostały Kolejarzami, Wisłę Kraków przemianowano na Gwardię (tak nazywały się kluby milicyjne), ŁKS Łódź został Włókniarzem, a Jagiellonia Białystok i Lechia Gdańsk – Budowlanymi.

- Nas wspomagało wówczas Przedsiębiorstwo Budowlane, więc też staliśmy się Budowlanymi – wspomina Ryszard Piast. – A gdy przejął nas miejscowy PSS, to przemianowano klub na Społem. Ale i tak decydujące zdanie w sprawach klubowych miał ówczesny miejski sekretarz partii Grzegorz Chomko.

Z jednostki na boisko
Silny środkowy obrońca, zwany wówczas stoperem lub libero, Ryszard Piast opuścił bielski zespół tylko na dwa lata, gdy dostał powołanie do wojska, do jednostki w Gdyni. Były to lata 1962-64. Jednak i wtedy ciągnęło go na boisko.
- Wielu chłopaków z Bielska trafiało do wojska nad morze. Niektórzy do Kołobrzegu, inni do Świnoujścia, a mnie skierowano do Gdyni – opowiada pan Ryszard. – Staraliśmy się zostać przy piłce, choć nie było o to łatwo.

Trzeba więc było użyć fortelu. Największe gwiazdy polskiej piłki ściągały kluby wojskowe, do czego zresztą ich działacze chętnie stosowali powołania w kamasze, ale w zespołach cywilnych żołnierze służby zasadniczej grać nie mogli.

- Nie powinniśmy opuszczać jednostki, bo wówczas groziło za to do 21 dni aresztu ścisłego o chlebie i wodzie – opowiada Piast. – Grać mogliśmy w piłkę tylko w czasie wolnym w jednostce. Jednak wśród żołnierzy i kadry byli także zawodnicy i działacze miejscowych klubów, którzy widzieli, kto ma pojęcie o piłce i namawiali nas na to, byśmy wspomagali ich drużyny swoją grą.
Tuż przed meczami gdańskiej Arki, która wówczas dryfowała między II a III ligą, do jednostki wojskowej przyjeżdżał samochód, do którego niepostrzeżenie wskakiwał pan Ryszard i jechał na stadion.

- Tam przebierałem się w strój Arki i wybiegałem na boisko. Nikt mi dokumentów nie sprawdzał – przyznaje Ryszard Piast. – Ta drużyna już wówczas miała stroje w żółto-niebieskie pionowe pasy, a my w Bielsku też często graliśmy w żółtych koszulkach. Czułem się więc tam, jakbym nadal grał w swoim klubie.

Zarówno Arka, jak i Tur do dzisiaj mają barwy żółto-niebieskie. Pan Ryszard może więc uczciwie przyznać, że nigdy barw klubowych nie zmienił.
Do bielskiej drużyny seniorów wchodził jeszcze jako nastolatek przed służbą wojskową, gdy poprzedni skład powoli się wykruszał.

- Kielnia, Dąbrowski, Iwaniuk, Wierciński i Franek Żukowski – to była ekipa, która powoli wieszała już buty na kołku, a my z kolegami zajmowaliśmy ich miejsce – wspomina Ryszard Piast. – Pamiętam świetnego bramkarza Leszka Knyszewskiego, który był bardzo odważny. Czasami miałem wrażenie, że zamyka oczy, gdy wychodzi na przeciwnika. Nigdy się nie bał i rzucał się w największy gąszcz rywali, a i obrońca swojej drużyny mógł przy okazji oberwać. Z kolei napastnik Bazyl Krasucki miał przezwisko „Złota Główka”, bo każde dobre dośrodkowanie zamieniał na gola.

Święta wojna z Hajnówką

Gra w piłkę była, podobnie jak dziś, rozrywką i dodatkiem do pracy zawodowej. Po służbie wojskowej pan Ryszard pracował w bielskiej roszarni lnu, a jego koledzy z zespołu zarabiali na życie w innych miejscowych firmach.

- Mieliśmy piekarza, pracownika łączności, nauczyciela, melioranta. Jeden z kolegów pracował w szpitalu, inni w mleczarni, w „uchwytach”, zakładzie komunalnym – opowiada Piast. – Grali z nami m.in.: Mietek Wesołowski, Henio Szulborski, Antek Szereszewski, Kazio Romaniuk, Gienek Mieleszko, Stasio Niewiński, Władek Szulewicz, Gienio Kaponow, Jurek Olszański i Waldek Jaroszuk. Jednym z najlepszych bramkarzy w województwie był Michał Kudziuk, ale przedwcześnie zmarł na nowotwór. Spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu na treningach i czwarty raz na meczu. Każdy wiedział, że nie może sobie przed spotkaniem pofolgować i na mecz musi być solidnie przygotowany. Ufaliśmy sobie.

Na dalsze wyjazdy do Ełku, Sokółki czy Suwałk zdarzało im się jeździć nyską, którą dostawali od bielskich zakładów pracy. W krótsze trasy ruszali samochodami ciężarowymi, z których ściągało się plandekę i młodzi piłkarze ze śpiewem na ustach ruszali w podróż. Wyjątkiem były wyjazdy do Hajnówki. Wtedy plandeki lepiej było nie ściągać, bo na trasie czekały na bielszczan grupki kibiców, którzy witali ich rzucając w nich… szyszkami. Jak wspomina wieloletni działacz, kibic i przyjaciel Tura Ryszard Maciejczuk, stadion w Hajnówce nie miał szatni, więc zawodnicy z Bielska musieli przystawać pod kolejowym wiaduktem, by tam spokojnie przebrać się w sportowe stroje.

– W rewanżu w Bielsku kibice z Hajnówki mogli liczyć na równie „gorące” przyjęcie. Na te mecze na bielski stadion ściągały tłumy, a walka była nie tylko na gole, ale i na pięści – przyznaje pan Ryszard. – Chociaż my na boisku zawsze zachowywaliśmy się po sportowemu. Czasem trzeba było zastosować jakiś faul taktyczny, więc kto miał to robić, jak nie stoper? Musiałem brać to na swoje barki.

Nieżyjący już znany bielski statystyk piłkarski Henryk Bolesta opowiadał przed laty, że mecze Bielska z Hajnówką były „świętymi wojnami”, które rozpalały emocje wśród kibiców i piłkarzy. To częste zjawisko w sporcie, gdy sąsiadujące ze sobą podobnej wielkości miejscowości za wszelką cenę chcą udowodnić sobie swoją wyższość. Na szczęście, w ostatnich latach animozje pomiędzy bielskim Turem i hajnowską Puszczą poszły w zapomnienie dzięki temu, że kibice obu klubów wspólnie wspierają białostocką Jagiellonię.

Świętej pamięci Henryk Bolesta był w tamtych czasach działaczem i skarbnikiem klubowym, a do tego starał się informować bielszczan o wynikach ich klubu. Relacje z meczów wywieszał więc na tablicy ustawionej w centrum miasta. Gorzej było ze spotkaniami rozgrywanymi z dala od Bielska.

- Mało kto miał wówczas telefon, więc postanowiłem porozumieć się z milicjantami – opowiadał przed laty autorowi niniejszego materiału Henryk Bolesta. – W miejscowości, w której rozgrywany był mecz, pędziłem na komendę i prosiłem milicjantów, by do Bielska nadali depeszę z wynikiem. Nasi mundurowi informację odbierali, zapisywali na kartce i wywieszali ją na tablicy.
W ten sposób ponad pół wieku temu bielszczanie błyskawicznie dowiadywali się o wyniku swojej drużyny. I nie musieli do tego używać Internetu ani telefonów komórkowych…

Kolacja za dwanaście goli

Były to czasy, gdy Tur z powodzeniem walczył z najmocniejszymi drużynami w regionie: Ełkiem, Hajnówką, Grajewem, Łapami, Sokółką, Suwałkami, a także białostockimi: Ogniskiem i Jagiellonią. Mocny był też Husar Nurzec, którego skład oparty był na zawodnikach miejscowej jednostki wojskowej. Za grę i wyjazdy piłkarze pieniędzy nie dostawali, ale na wyżywienie liczyć mogli.

- Gdy graliśmy spotkania z dala od Bielska, to szliśmy do restauracji na obiad. A jak ktoś miał prywatnego sponsora, to po udanym meczu i setkę mógł wypić – opowiada Ryszard Piast. – Drużyna to była grupa różnych osobowości. Po meczu każdy miał swoje życie: jeden wracał do mamy, inny szedł do dziewczyny, a jeszcze inny trafiał do knajpy.
Pan Ryszard wspomina też mecz rozgrywany w Bielsku, w którym reprezentacja województwa mierzyła się z zespołem z radzieckiego wówczas Grodna.

- Dostałem na ten mecz powołanie obok bramkarza Piekuta z Hajnówki – opowiada Piast. – Reszta to byli zawodnicy z Białegostoku i jednostki wojskowej w Nurcu, a wśród nich Ryszard Karalus (późniejszy trener Jagiellonii i odkrywca talentu „złotego pokolenia” białostockiej piłki: Daniela Bogusza, Jacka Chańki, Marka Citki, Tomasza Frankowskiego, Bartosza Jurkowskiego i Mariusza Piekarskiego – przyp. autor). W pewnym momencie zawodnik z Grodna zaatakował mnie nakładką. W jednej chwili rozciął mi cały but. Dobrze, że uratowałem nogę. Okazało się, że rywale wyszli na mecz w metalowych kolcach. Po raz pierwszy widziałem wtedy takie buty, my graliśmy w zwykłych trampkach.

Henryk Bolesta wspominał ważny dla bielskiej drużyny mecz, w którym zagrał gościnnie zawodnik z wyższej ligi ze Śląska i dobrymi zagraniami sam zadecydował o zwycięstwie Tura. Przeciwnicy dziwili się, skąd w Bielsku wziął się tak dobry zawodnik, ale nie protestowali. Okazuje się, że bielszczanie też byli zapraszani przez ościenne kluby do niesienia im pomocy. Nawet, jeśli działo się to nie do końca zgodnie z piłkarskimi przepisami.

- Kiedyś przyjechali do nas działacze z Brańska i mówią: „Ratujcie! Musimy wygrać ten mecz, aby wejść do B-klasy. Jak wygracie, to cała restauracja będzie wasza!” No więc podjęliśmy się tej akcji ratunkowej – śmieje się pan Ryszard. – Pojechaliśmy grupą chłopaków z Bielska na ten mecz, władowaliśmy rywalom dwanaście goli i faktycznie pomeczowa zabawa była na wysokim poziomie. W takich rozgrywkach klasy C, albo LZS-ów nikt specjalnie tożsamości zawodników nie sprawdzał. Grał więc tam ten, kogo akurat udało się namówić. Ważne było, by swoją wyższość potwierdzić na boisku.

Tylko rodzina ważniejsza od piłki
Dobrą formę zawodnicy wykuwali na przedsezonowych zgrupowaniach. To były inne czasy niż dziś. Nie było sporttesterów, pulsometrów, siłowni i badań wydolnościowych. Większe kluby zabierały swoich zawodników na przebieżki w góry, a bielszczanie jeździli na obozy do lokalnych ośrodków nad rzekami: Doktorc i Samułek nad Narwią lub Drohiczyna nad Bugiem, gdzie grywali mecze towarzyskie z klerykami z miejscowego seminarium duchownego.

- Biegaliśmy, biegaliśmy i jeszcze raz biegaliśmy. Z Drohiczyna po nadbużańskich wzgórzach do Siemiatycz i z powrotem, a z Samułek do podbielskiego Augustowa. Na takim obozie dziennie potrafiliśmy zrobić po 40 kilometrów – mówi Ryszard Piast. – Kiedyś zakwaterowano nas nad Narwią wspólnie z harcerzami. Mielimy z nimi wspólny kociołek. My, duże chłopy, biegające codziennie długie dystanse – nic dziwnego, że jeść nam się ciągle chciało. Wybraliśmy się więc raz z siecią na ryby, ale zobaczył nas szef miejscowego koła rybackiego i doniósł na nas do komitetu partii. Przyjechał sekretarz, ale zamiast nas ukarać, to przyznał nam dodatek żywieniowy. I już nie musieliśmy tych ryb łowić.

Jednak w piłkę nie można grać wiecznie. Pan Ryszard ożenił się, a na świat przyszedł jego syn Darek. Zdarzało się, że piłkarz brał wózek i z dzieckiem szedł na trening.

- Zostawiłem piłkę po meczu w Łapach, który rozgrywany był w drugi dzień po Wielkanocy – wspomina Ryszard Piast. – Siedzieliśmy przy rodzinnym stole, gdy na swojej jawie przyjechał Olek Bazyluk i zaczął mnie zdziwiony pytać, czemu nie jestem w Łapach, bo drużyna już wyruszyła na mecz. Zostawiłem więc rodzinę i pojechałem na mecz. Koledzy witali mnie tam jak bohatera, ale po powrocie do domu nie było już tak wesoło. Dostałem burę i od żony i od matki. Trzeba było wybierać: rodzina albo piłka. Nie mogłem tego dalej ciągnąć.

Z zespołu powoli wykruszali się kolejni zawodnicy, a ich miejsce zajmowali młodzi adepci futbolu. Tak, jak dzieje się to w sporcie od zawsze i zawsze dziać się będzie. A pana Ryszarda i jego kolegów z drużyny wspominają do dziś najstarsi kibice, którzy odwiedzają bielski stadion i kibicują Turowi w walce o awans do trzeciej ligi. Turowi, którego zawodnicy nadal grają w koszulkach w żółto-niebieskie pasy, bo tak nakazuje tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny