Na początku jest do obejrzenia mnóstwo unikalnych fotografii. Układają się w ciągle jeszcze nieistniejący film o polskim punku. Chłopcy w biednych ubrankach, którzy starali się wykreować za wszelką cenę, sąsiadują z nielicznymi pannami przypominającymi klony ówczesnej szansonistki Budki Suflera - Urszuli. Ale takie były czasy. I może to dobrze, że młodzi ludzie, którzy - ufam - sięgną po to wydawnictwo - obejrzą zdjęcia jako świadectwa czasu, a nie relikwie fanatyka muzyki.
Po przejrzeniu zdjęć i przeczytaniu barwnych wspomnień można odnieść wrażenie, że punk urodził się i mieszkał w "stolycy". I chyba tak na początku było. Brylewski, Lipiński, Góralski, później Kelner, Zygzak i załoga Dezertera to przecież Warszawa i okolice. I to oni są szczegółowo opisani na kartach "Generacji". Ale trudno się temu dziwić, skoro Michał Wasążnik był na owe czasy rezydentem Remontu i utrwalił tamte niezwykłe wydarzenia na kliszy.
Ale ten album zachowuje cudowną równowagę pomiędzy obrazem i słowem. Brylewski z włosami popersa, Paweł Kukiz też ze sporą grzywką, Kazik jeszcze w zespole Poland - prawdziwe skarby ikonografii punka z XX wieku. Świetne, stylizowane sesje Kryzysu z Remontu i pamiątki ze sławnej trasy Rock Galicja. O, jak pięknie układają się w pamięci z ledwie opisanymi w książce - koncertem Brygady Kryzys w Sali Kongresowej w roku 1981, kiedy w towarzystwie Stalowego Bagażu i brytyjskiej formacji TV 21 wykrzykiwali "wojna", a za kilka tygodni Wojciech Jaruzelski ogłaszał wprowadzenie stanu wojennego. Jak miło jest czytać o prapoczątkach do dziś istniejącego przecież Dezertera i mieć w pamięci ich koncert w Jarocinie w 1982 roku jako SS-20. To wtedy usłyszałem "nie patrz na zegarek i tak nie odzyskasz czasu straconego w pracy" i trzeba było wielu lat, by docenić, jak prorocze były to słowa. No i tam debiutowała formacja WC, w książce z przyczyn i szczupłości miejsca i warszawskiego punktu widzenie całkowicie pominięta, a reanimowana do życia w zbiorowej pamięci za sprawą filmu "Wszystko co kocham".
Ale ważne są też opowieści samych muzyków i smaczki środowiskowe. Choćby przypomnienie, że to Kamil Sipowicz pierwszy napisał w Polsce o reggae i Bobie Marleyu, że to Zbigniew Hołdys był największym wrogiem polskiego punka, a art rockowy Exodus - wręcz przeciwnie. I że Piotr Kaczkowski - dziś mieniący się wyznawcą młodych zdolnych, nigdy nie oddał taśmy matki z nagraniami Deutera i Xenny Wasążnikowi. Niewiarygodnie brzmią dziś opowieści o mocy i ilościach marihuany wypalanej przez polskich punkowców i o tym, że hodowali ją bezkarnie niemal wszyscy i wszędzie.
Autor przypomina, że o singiel zespołu Dezerter zabiegał sam Jello Biafra z Dead Kennedys, ale i bez oceniania doszukuje się w graniu Tomka Lipińskiego ech muzyki hipisów. Zresztą sam Lipiński przyznaje się, że na pierwszych koncertach TILT grywał covery Hendrixa i guru epoki grunge - Neila Younga - na 20 lat przed narodzinami tego stylu.
Ale wszystkie legendy przebijają przypuszczenia, że Jerzy Popiełuszko przeszedł przełom duchowy, kiedy zaczął słuchać audycji Sławka Gołaszewskiego w Trójce. On to bowiem propagował reggae, będąc jednocześnie i filozofem i muzykiem zespołów Izrael, Kultura czy Armia. Robert Jarosz uważa, że wtedy właśnie naszło księdza "boże nawiedzenie". I właśnie od Jarosza dowiadujemy się, że Popiełuszko był spowiednikiem także opozycji kulturalno-naukowej tamtych lat. I to on pisze, że Gołaszewski był już umówiony na spotkanie z ks. Popiełuszko w październiku 1984 roku, ale kilka dni wcześniej księdza porwała bezpieka. I od tego momentu Gołaszewski zaczął wycofywać się z życia publicznego jako dziennikarz.
Takimi anegdotami naszpikowana jest cała książka. Jarosz wykorzystał nawet wypowiedzi Jerzego Urbana, znienawidzonego w latach 80. XX wieku rzecznika rządu Jaruzelskiego, czy najmłodszego ministra Aleksandra Kwaśniewskiego. "Generacja" daje, przynajmniej osobom pamiętającym tamte dni, fascynujący obraz środowiska, które wywróciło do góry nogami polską muzykę i polski świat koncertowy. Pozwoliło uwierzyć w ideę "do it yourself" i dało nadzieję setkom młodych ludzi, że oprócz rzucania kamieniami w ZOMO można powiedzieć coś od siebie na scenie i nie dawać dupy czerwonym. A dziś dodatkowo jest świadectwem, że nawet w tamtych latach można było żyć ciekawie, kolorowo i twórczo. Świetny prezent nie tylko dla dzisiejszych czterdziestoparolatków. Polecam gorąco.
P.S. Jeśli ktoś nie wie, skąd wziął się tytuł tego tekstu, pozostaje mu niezawodna wyszukiwarka.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?