Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Telewizor, meble, mały fiat... Oto marzeń szczyt.

Jaromir Kwiatkowski [email protected]
Aż do 1 sierpnia 1989 r. bez takich kartek nie można było kupić w sklepie mięsa
Aż do 1 sierpnia 1989 r. bez takich kartek nie można było kupić w sklepie mięsa
Jak się żyło w schyłkowym PRL-u? Wspominamy lodówki Minsk, pralki Franie, telewizory Rubin. I, oczywiście, kolejki, w których staliśmy nawet po papier toaletowy.

Najtrudniej osiągalnym dobrem konsumpcyjnym było własne, z reguły bardzo ciasne „M” w blokach z wielkiej płyty. Technologia konstrukcji bloków z gotowych prefabrykatów była stosowana u nas od czasów Gomułki. Powstała po I wojnie światowej. Wbrew pozorom, zastosowano ją po raz pierwszy nie w ZSRR, ale w Europie Zachodniej (Holandia, Francja, Szwecja, Finlandia). To była podstawa budownictwa mieszkaniowego w Polsce do połowy lat 80. Wielką płytę uznano za rozwiązanie masowe, mające zaspokoić narastający głód mieszkaniowy.

Czy zaspokoiło? Jeszcze w latach 80. przewidywano, iż czas oczekiwania na własne „M” w Grójcu będzie wynosił… 46 lat, a w Zakopanem… prawie 100 lat. Gdyby PRL trwał nadal, praprawnuki może by się doczekały…

Butelka wina za milion złotych

Bardzo trudno osiągalnym dobrem był telefon. Oficjalnie tłumaczono to tzw. względami technicznymi (przestarzałe centrale telefoniczne o małej pojemności). PRL-owskim paradoksem było to, że czasami szybciej dostawały telefon osoby znane z zaangażowania w działalność opozycyjną. Od represji ważniejsze było bowiem to, że można je było… swobodnie podsłuchiwać.
Pierwsze podanie o telefon złożyliśmy z żoną wiosną 1986 r. Telekomunikacja odpisała: „po 1989 r.”. Słowa dotrzymała: telefon otrzymaliśmy w... 1994 r. Przez 5 lat pracy dziennikarskiej musiałem się obywać bez tego cudu techniki.
W kraju szalała inflacja, którą napędzało drukowanie „pustego pieniądza”. Na początku dekady za milion złotych można było kupić dwa małe fiaty, pod koniec – butelkę zachodniego wina w warszawskiej restauracji. Moneta jednozłotowa była wówczas dobrem poszukiwanym, ale głównie przez… dekarzy, którzy wpadli na pomysł, by wykorzystywać ją jako podkładkę pod gwoździe do przybijania eternitu.

Lata 80. pogłębiły dystans cywilizacyjny, jaki dzielił miasto i wieś. Przeszło 3 tys. miejscowości nie miało telefonicznego połączenia z resztą świata. Poczta funkcjonowała tylko w co dziesiątej wsi.
Formą „pomocy” dla młodych małżeństw były wtedy tzw. kredyty MM. W 1985 r., jako niespełna „roczne” małżeństwo, wzięliśmy taki kredyt w wysokości 150 tys. zł. Nie powiem, kupiliśmy kilka rzeczy do domu. Choćby lodówkę „Minsk”, pracującą ciut ciszej od traktora, ale za to żrącą nieprawdopodobne ilości prądu. Kosztowała wtedy ok. 50 tys. zł. Kredyt był na 5 lat. Od raty w wysokości 2,5 tys. zł odsetki wynosiły prawie 1 tys. zł. Taka to była „pomoc”.

Rubiny lubiły wybuchać

Na początku ostatniej dekady PRL-u grupa Perfect w piosence „Nie płacz Ewka” śpiewała o „aspiracjach” ludzi pragnących głównie tzw. świętego spokoju: „Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”.
Telewizory to były najczęściej czarno-białe polskie „Neptuny” i „Ametysty”. Nieco później hitem były kolorowe sowieckie „Rubiny” lub „Elektrony”. Miały (zwłaszcza „Rubiny”) tę wadę, że lubiły wybuchać. Były często przywożone zza wschodniej granicy drogą tzw. importu indywidualnego. W połowie lat 80. szacowano, że każdego dnia do Polski trafia w ten sposób 200 kolorowych telewizorów.

A odnośnie mebli... Prawie w każdym domu można było spotkać proste segmenty, zwane meblościankami. Nazwa pochodzi stąd, że ustawiano je wzdłuż ściany. Były tandetne, ale wygodne, bo mieściło się w nich dużo rzeczy. Były półki na książki, szklane półki na kryształy, szafa na odzież, miejsce na telewizor itd.
Upragnione maluchy, reklamowane jako „samochody dla przeciętnego robotnika”, kupowało się metodą przedpłat. Na początku stanu wojennego liczba osób, które wniosły przedpłaty na fiata 126p, przekroczyła milion. Spora część z nich spodziewała się odbioru pojazdu… po 1990 r.

Polska stoi w kolejce

Na początku lat 80. kolega opowiadał mi o swoim ojcu, który zatrzymał się przed jakimś sklepem i schylił, by zawiązać sznurowadło. Kiedy się podniósł, za nim… stało już kilkanaście osób, które pomyślały, że pewnie zatrzymał się, bo do sklepu „coś rzucili”.
Kolejki sklepowe ustawiały się od początku istnienia PRL. Świetny przykład to sprzedaż „deficytowego” papieru toaletowego, po który trzeba było odstać swoje jeszcze w latach 80. Papier był dobrem nie tylko luksusowym, ale i bezcennym. Kiedy częstochowska milicja w 1988 r. schwytała dwóch ludzi, którzy skradli go ze składnicy makulatury, złodzieje „wyrazili wolę zwrotu pieniędzy, ale odmówili wskazania miejsca, gdzie ukryli łup”. Bo skąd mogli wiedzieć, kiedy uda im się zdobyć to deficytowe dobro następnym razem?

Dziennik Telewizyjny wyjaśniał braki tego asortymentu następująco: „Trzeba wziąć pod uwagę, że w ostatnich latach z papieru toaletowego korzysta w coraz większym stopniu wieś”. No i widzisz, Drogi Konsumencie, papieru nie było, bo mieszkańcom wsi w głowach się poprzewracało i już nie chcieli się podcierać gazetą!
Podobnie wyjaśniano zresztą inne braki. „Deficytowi waty w sklepach winni są klienci, bo kupują na zapas, i dziennikarze, bo niefortunnie informują” – tłumaczył jeden z producentów na łamach „Rzeczpospolitej”.
Półki zapełnione były najczęściej butelkami z octem. Stąd lata 80. nazywane są czasami „dekadą octu”.

Listy kolejkowe, zapisy i załączniki

Powszechność kolejek oraz wydłużający się czas stania (nawet kilka dni w przypadku „dóbr trwałego użytku”) zmusiły kolejkowiczów do wypracowania własnych form organizacyjnych. Przede wszystkim listy kolejkowej, zwanej też społeczną. Pełniła ona funkcję listy obecności i była co jakiś czas odczytywana przez członków „społecznego komitetu kolejkowego”.
Z czasem pojawiła się instytucja zawodowych kolejkowiczów, zwanych „staczami”. Najczęściej byli to emeryci, którzy za stosownym wynagrodzeniem zajmowali swoim „pracodawcom” miejsce w kolejkach.
Aby nie stać, trzeba było mieć znajomości. Szczytem marzeń była znajomość z kierownikiem sklepu mięsnego.
Kolejki były inwigilowane przez bezpiekę, która uważała je z jednej strony za wylęgarnię postaw antyrządowych, z drugiej jednak – za cenne źródło informacji o tzw. nastrojach w kraju.

Jedną z form dystrybucji towarów deficytowych, np. pralek, lodówek, mebli, a w skrajnych przypadkach także artykułów konsumpcyjnych, np. mięsa, były tzw. zapisy. Była to forma rozpowszechniona szczególnie w okresie stanu wojennego. Kierownictwo placówki handlowej najpierw przyjmowało od potencjalnych klientów zamówienia na dany towar, następnie składało wniosek o przydział towaru i sprzedawało otrzymaną partię. Była to forma dystrybucji silnie korupcjogenna: wielu zapisujących się popierało swój wniosek tzw. załącznikiem, jak eufemistycznie określano łapówkę. Zazwyczaj rolę „załącznika” pełniła butelka wódki.

Kupisz klozet, zapiszą ci w dowodzie

Handel w PRL pogrążał się w oparach absurdu. Sprzedaż benzyny dla prywatnych kierowców wznowiono w stanie wojennym 1 lutego 1982 r. Można było tankować trzy razy w miesiącu, w zależności od pojemności silnika, 10-15 litrów benzyny. Przed stacjami ustawiały się kilometrowe kolejki aut. Na każdej stacji (w 1989 r. było ich 1650) co dzień brakowało 2 ton benzyny.
W aptekach Trójmiasta żądano, aby klienci, dla których były przygotowywane leki na zamówienie, przynosili do nich własny spirytus.

Kupno nowego fortepianu wiązało się z oczekiwaniem trwającym… 25 lat. Większość instrumentów eksportowano bowiem za granicę, uzyskując za każdy 800 dolarów, podczas gdy na Zachodzie cena takiego instrumentu wynosiła kilka tysięcy „zielonych”.
Niektóre zakupy zapisywano też klientom w dowodach osobistych. Jeszcze w 1989 r. prasa informowała, że w sklepie firmowym Zakładów Płytek i Wyrobów Sanitarnych w Czeladzi kupno muszli klozetowej odnotowuje się właśnie w dowodach. Żeby jeden klient nie mógł kupić dwóch.

Kto był bliżej „żłobu”, ten korzystał. Przed Bożym Narodzeniem 1987 roku „Ziemia Kaliska” relacjonowała: „Kaliski sklep „Wszystko dla domu”. Rzucili telewizory. Małe. Czarno-białe. Rarytas (więc spora kolejka, a odbiorników – pięć). Kolejkę od czoła tworzyli: kierownik sklepu oraz dwie ekspedientki”.
Wiele niedostępnych dóbr krążyło w obiegu czarnorynkowym. Plagą stały się kradzieże części samochodowych (kół, akumulatorów), dokonywane na parkingach. Na bazarach żądano za nie średnio trzy razy więcej niż w sklepie.
Kupienie czegokolwiek mogło się wiązać z koniecznością znoszenia upokorzeń. Jeden ze słuchaczy radiowej „Trójki” skarżył się, że ma kartkę ze stemplem „Uprawniony poza kolejnością”, ale gdy chce coś kupić, niemal za każdym razem zmuszony jest pokazywać bliznę po operacji.

Majtki wiązane sznurowadłem i spódnica z bandaży

Polski handel epoki komunizmu miał swoje „wynalazki”. Należało do nich pieczywo rotacyjne. Był to nieświeży chleb, który pojawiał się w sklepach pod koniec tygodnia, kiedy klienci kupowali większe ilości pieczywa przed weekendem. Nieświeży był, dlatego że piekarze piekli go już na kilka dni wcześniej. Stąd trudno się dziwić, że szczytem marzeń były słynne „chrupiące bułeczki” ministra Krasińskiego.

Były też tzw. produkty zastępcze. Wśród nich „wyroby czekoladopodobne” – produkty o dość nieokreślonym smaku, zewnętrznie przypominające czekoladę i sprzedawane jako jej namiastka.
Pomysłowość handlowców nie miała granic. Sprzedawano np. „odpady pończosznicze” na wagę. Z powodu niedoboru gumek, do sprzedaży kierowano bieliznę wiązaną sznurowadłami. Na bazarach można było kupić spódnice uszyte domowym sposobem z... bandaży elastycznych i bluzki z farbowanych pieluch. Z braku butelek dla niemowląt matki zakładały smoczki na butelki po wódce.

Jednocześnie, przynajmniej do pewnego momentu, pilnie strzeżono, by obywatele nie zakosztowali symboli zachodniego dobrobytu, np. amerykańskiej coca-coli. Stała się dostępna, ale tylko w dużych miastach, dopiero na początku lat 70. Rolę „polskiej coca-coli” pełniła polo cockta. Z coca-colą łączył ją jedynie podobny kolor.

Jak zamienić mięso na wódkę

Najważniejszym, oprócz kolejki, symbolem PRL-owskiego handlu była kartka żywnościowa – druk ścisłego zarachowania, uprawniający do zakupu określonej ilości deficytowego w danym okresie towaru. Kiedy kilka lat temu próbowałem wytłumaczyć córkom, o co chodziło z tymi kartkami, nie mieściło im się to w głowie. – To jak wyście żyli – pytały.

System kartkowy obowiązywał już w latach 40. i przetrwał niemal do końca PRL-u. 1 listopada 1985 r. przestały obowiązywać kartki na cukier, 5 marca 1988 – na czekoladę. 1 stycznia 1989 r. zniesiono kartki na benzynę, bony na samochody i kwity na węgiel. Nadal jednak utrzymywano kartki na mięso, mimo iż „już” 1 lutego 1986 r. w ośmiu wybranych województwach rozpoczęto „eksperymentalną” wolną jego sprzedaż. Ostatecznie reglamentację mięsa zniesiono na terenie całego kraju dopiero 1 sierpnia 1989 r.
System kartkowy był mało zrozumiały. Prasa informowała: „Dopuszcza się możliwość zakupu za mięso wódki do wysokości czterech butelek wina produkcji krajowej za jedną butelkę wódki”. Konia z rzędem temu, kto zrozumiał, o co chodzi w tym komunikacie.

Przy pisaniu tego artykułu korzystałem z książek Zdzisława Zblewskiego, Abecadło PeeReLu, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, i Wiesława Kota, PRL – czas nonsensu, Wydawnictwo Publicat, Poznań 2008.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny