MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Teatr Dramatyczny. Biała siła, czarna pamięć (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Aleksandra Maj (na pierwszym planie) tworzy jedne z najbardziej wyrazistych kreacji w spektaklu "Biała siła, czarna pamięć" reżyserowanym przez Piotra Ratajczaka
Aleksandra Maj (na pierwszym planie) tworzy jedne z najbardziej wyrazistych kreacji w spektaklu "Biała siła, czarna pamięć" reżyserowanym przez Piotra Ratajczaka Wojciech Wojtkielewicz
Zręcznie skrojony tekst, obrazy i sytuacje zmieniające się jak w kalejdoskopie, dobry rytm, ciekawe sceny zbiorowe to zalety dobrego kabaretu. „Biała siła, czarna pamięć” zgodnie z przewidywaniami okazała się przysłowiowym „wiele hałasu o nic”.

Wszystko bowiem zależy od nastawienia, z jakim do Teatru Dramatycznego się przychodzi. Z pewnością reportaż „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” był zbiorem odważnych wypowiedzi wielu mieszkańców Białegostoku. Nie kryjących swoich poglądów, przyznających się do błędów, manifestujących swoje przywiązanie do religii. Jedni uważali, że ośmiesza miasto, inni udawali, że dopiero z lektury napisanego na zamówienie Wydawnictwa Czarne tekstu dowiedzieli się prawdy o mieście. Wielu o tekście słyszało, znacznie mniej go przeczytało.

Autor adaptacji tekstu Marcina Kąckiego, Piotr Rowicki zrobił co mógł, by zbiór reportaży i punktów widzenia zamienić w błyskotliwe widowisko. Moim zdaniem – z powodzeniem. Od znakomitego początku wykpiwającego wszelakiego rodzaju manifestacje „przeciw” z obowiązkowym prawicowym politykiem i księdzem rzymskokatolickim, z kabaretowym przedstawieniem „plusów” miasta, że to „metropolia przyjazna, ale czujna”, a ludzie są szczęśliwi, bo mają deptak i jedzą lody, „a jak się je to się nie mówi” - tak są bowiem wychowani, a wszystko zostało poświęcone przez Kościół rzymskokatolicki i cerkiew prawosławną. Zbiorowa scena przypomina najlepsze tradycje polskiego kabaretu literackiego z czasów komunistycznych, gdzie aluzjami i żartami wyśmiewano rzeczywistość, wbijano szpile politykom, piętnowano wady i naiwność rodaków. Ogląda się to pysznie, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Inaczej może być z osobami, które za wszelką cenę w radosnym budowniczym ścieżek rowerowych donikąd widzieliby prezydenta Truskolaskiego i tak dalej. Patrząc z perspektywy widza z Poznania, gdzie raczej diaspora żydowska musiała zniknąć przed wybuchem II wojny światowej ta część powinna bawić, o ile słyszeli o Cerkwi, co wcale nie jest takie oczywiste.

Fantastycznym pomysłem są sceny chocholich tanów, w jakimś stopniu odwołujące się do „Wesela” Wyspiańskiego, kiedy wytężający wszystkie siły aktorzy, zmieniają charaktery swoich postaci, czy odgrywają zakończoną krwawym rozlewem krwi rekonstrukcję. Czarna scenografia z białym cokołem, pełniącym też rolę ściany kamienicy – ascetyczna i pomysłowa w zupełności wystarcza, szczególnie kiedy w finale rozświetli się w odpowiedni sposób obniżający się sufit, a może nieboskłon.

Śmiechu w tym spektaklu jest wiele, choć pomysł z narodowym disco polo, jako żywo przypomina ten z filmu „7 rzeczy, których nie wiecie o facetach” ze Zbigniewem Zamachowskim wcielającym się w gwiazdora rocka, który bogoojczyźnianymi pieśniami potrafi zapełnić Stadion Narodowy. Tu Rafał Olszewski jest wyjątkowo zabawny. Dobrym pomysłem obsadowym jest Piotr Szekowski jako polityk, czy Bernard Bania z samej postury pasujący do wizerunku księdza. Gościnnie grający Paweł Pabisiak i Michał Tokaj rzeczywiście idealnie zlali się z białostockimi aktorami tworząc jeden zespół. Na ich tle wyróżniają się tryskająca optymizmem Justyna Godlewska-Kruczkowska i wielowymiarowa, dramatyczna w kilku epizodach, a to nawiedzona, a to roztańczona, Aleksandra Maj. Jakże bowiem nie wierzyć jej prostym pytaniom, o to gdzie ma spacerować, skoro całe miasto to jeden wielki cmentarz. Na pograniczu kpiny z religii reżyser Piotr Ratajczak korzystając z świetnie napisanych dialogów Piotra Rowickiego skontrastował postać nauczycielki walczącej ze wymalowanymi swastykami z profesor, która udowodniła cud eucharystyczny w Sokółce. Publiczność się śmieje, tylko podążając za rozumowaniem Mikołaja Gogola, z kogo? Niemal operetkową postacią jawi się prokurator, który tłumaczy dlaczego odpuścił ściganie gówniarzy bazgrzących swastyki na ścianach, a kiedy wraca do łask, ma zamiar rozliczać wszystko i wszystkich. Jednak groza takiej życiowo-politycznej wolty ginie, przysypana śmiechem. Podobnie jak postać policjanta, który nie chce ścigać podpalaczy mieszkania polsko-hinduskiego małżeństwa. W końcu staje ramię w ramię razem z nacjonalistami, ale czy wszyscy dostrzegę tę symbolikę?

Najmniej udane okazały się sceny nawiązujące do żydowskiego dziedzictwa Białegostoku. Tu trudno doszukiwać się uniwersalizmu te opowieści, bo w końcu to w Białymstoku mniej więcej połowę mieszkańców stanowili Żydzi, to tu wrażliwy architekt wolał przysypać kości wyznawców judaizmu ziemią, niż pozwolić, by komuniści rozwłóczyli je po świecie, a macewami wybrukowali fontanny i place. Groteskową jawi się postać odkrywcy żydowskiego Białegostoku, który swoje muzeum musiał pomieścić poza miastem. To kod czytelny tylko dla mieszkańców. Autorzy adaptacji nie musieli przecież wiedzieć, że pierwowzór tej postaci przez lata w białostockiej prasie publikował setki artykułów o przedwojennym żydowskim Białymstoku, które każdy zainteresowany historią miasta mógł przeczytać, bez czekania na reportaż Marcin Kąckiego. W tej grotesce nikną szybko piękne słowa o skojarzeniu pomnika spalonej synagogi z pękniętą czaszką zmarłego, rewelacyjny pomysł ożywiający przedmioty pozostałe po żydowskich mieszkańcach miasta. Poruszające, lecz przez scenariuszowy rollercoaster błyskawicznie wypierane przez inne scenki.

Wodą na młyn dla przeciwników spektaklu może stać się przedostatnia scena, gdzie to ofiary Holokaustu zza grobów wołają o pamięć, czy choćby o przywrócenie im imion. Skoro w imię komedii, przemianę przechodzi zatrudniony w operze nazista, który po zagraniu w „Skrzypku na dachu” mruga do białostockich teatromanów okiem, zakładając fundację „Rodzynki i migdały”, może to właśnie on mógłby zapytać o przeszłość rodzinnego miasta? Zepchnięcie obowiązku przywoływania pamięci o historii miasta na duchy pomordowanych jakoś nie przekonuje, choć przez moment robi wrażenie. Wrażenie osłabione propozycją uwolnienia się od przyszłości poprzez przepchnięcie miasta nad morze. Słychać, że autor adaptacji lekcję odrobił i wie, że Białystok należy do Konferencji Peryferyjnych Regionów Nadmorskich. I tak oto kpina z lokalnych polityków, zaciera wrażenie o zapomnianych ofiarach holokaustu.

Zupełnie inaczej do mierzenia się z przeszłością, ale też ze współczesnością podeszli studenci i wykładowcy Akademii Teatralnej. Ich "Pospolite żywoty martwych Polaków" choć momentami naiwne, poruszają szczerością podejścia do historii miasta, w którym znaleźli swoje wymarzone studia.

Akademia Teatralna. Pospolite żywoty martwych Polaków. Spektakl dyplomowy

Dawno ze sceny Teatru Dramatycznego nie popłynął tak spójny i wartko napisany tekst (może z wyjątkiem „Shakespeare” Dany Łukasińskiej). Podany w formule inteligenckiego kabaretu, z momentami refleksji, znawcom historii i polityki miejskiej sprawi z pewnością sporo radości, ale czy wywrze porażające wrażenie? Nie jestem pewien.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny