MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Truskolaski, prezydent Białegostoku: Wydamy miliard i będziemy patrzeć jak miasto pięknieje

Aneta Boruch
prezydent Białegostoku, wybrany na kolejną kadencję
prezydent Białegostoku, wybrany na kolejną kadencję Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Co Pan uznaje za swoją porażkę? - Nie ma czegoś takiego - uważa Tadeusz Truskolaski. Prezydent Białegostoku opowiada o spalarni, podwyżce czynszów komunalnych i pomysłach na ściągnięcie inwestorów.

Kiedy był Pan już pewien wygranej?

Tadeusz Truskolaski, prezydent Białegostoku, wybrany na kolejną kadencję: Na wieczorze wyborczym, gdy dowiedziałem się, że Platforma Obywatelska zwyciężyła w Białymstoku i ma ponad 50 procent głosów, przeczuwałem, że i ja wygrałem w pierwszej turze.

Jak będzie wyglądał Białystok za kolejne cztery lata?

- Wydamy grubo ponad miliard złotych na inwestycje i będziemy patrzeć, jak miasto pięknieje. Najważniejsze projekty do ukończenia, to przede wszystkim Trasa Generalska, przedłużenie ulicy Piastowskiej oraz stadion, na którym za dwa lata rozgrywane będą mecze, mam nadzieję, że na europejskim poziomie. Poza tym wszystko wskazuje na to, że w specjalnej strefie ekonomicznej pojawi się co najmniej dwóch kolejnych inwestorów. Jeden już wykupił dosyć drogie specyfikacje przetargowe. Myślę, że nie na próżno, bo jedna kosztuje pięć tysięcy złotych. Jeżeli sprzedamy dwie kolejne działki, to z pewnością w strefie powstanie kolejny zakład, a co za tym idzie, kolejne miejsca pracy dla białostoczan.

Ta kadencja, tak jak zapowiadałem, będzie twórczą kontynuacją dotychczasowych dokonań. Chcę skończyć to, co zostało rozpoczęte. I rozpocząć nowe inwestycje. Wśród nich wyzwaniem będzie na pewno hala widowiskowo-sportowa. Będą też tematy trudniejsze, jak na przykład projekt odpadowy, w tym oczywiście spalarnia. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest on obarczony ryzykiem, jeśli chodzi o realizację. Nie podlizywałem się wyborcom, że tej inwestycji nie będzie. Mówiłem twardo, że jeśli da się ją realizować pod względem prawnym, to będziemy ją realizować. Mam świadomość, że jest to rzeczywiście trudne przedsięwzięcie i wymaga niesamowitej precyzji.

Jak będzie wyglądać Pana ekipa na kolejne cztery lata?

- Niewiele się zmieni. Z trzema zastępcami już rozmawiałem. Adam Poliński i Aleksander Sosna są stuprocentowo pewni, że zostają. Michał Wierzbicki odchodzi, ale dopiero za jakiś czas. A z Tadeuszem Arłukowiczem, który dostał się do sejmiku województwa, jeszcze nie rozmawiałem.

Mówi się, że wśród Pana zastępców pojawi się kobieta.

- Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

Co Pan uznaje za swoją porażkę?

- Nie ma czegoś takiego, jak porażka prezydenta. Jeżeli coś się opóźnia, nie udaje zrealizować od razu, to jest to porażka miasta. Nie startowałem do żadnych gremiów, gdzie zostałem odrzucony jako Tadeusz Truskolaski. W radiu usłyszałem, że moją porażką jest akcent ZOO. Ale przecież będziemy realizować ten projekt, a jego opóźnienie nie wynika z błędów miasta, lecz z przyczyn zewnętrznych, niezależnych. Pozostawiam zatem takie jednoznaczne oceny swoim adwersarzom.

No, ale odrobinę samokrytycyzmu każdy z nas powinien mieć.

- Proszę mnie zbyt mocno nie indagować w tej kwestii. Jak mówiłem, mogą być opóźnienia niektórych projektów wynikające z procedur, i to jest normalne. Ale nie zawsze zależy to tylko od miasta. Naprawdę uważam, że minioną kadencję będziemy jednak wspominać jako okres niezwykle udany dla Białegostoku.

Wielokrotnie mówił Pan o sobie, że jest apolityczny. Ale jednak jest Pan postrzegany jako człowiek PO.

- Nigdy nie ukrywałem, że jestem samorządowcem popieranym przez PO, i tak jest od czterech lat. Natomiast formalnie nie jestem członkiem partii, nie zasiadam w żadnych gremiach politycznych. Nie robiłem nic bezpośrednio związanego z polityką, a czasami wręcz przeciwnie.

Będzie Pan dalej łączył sprawowanie urzędu z pracą na uczelni?

- Tak. Po pierwsze dlatego, że bardzo sobie cenię spotkania z młodzieżą. A po drugie, to właśnie dzięki nauce tu jestem. Ale wykłady mam zawsze poza godzinami urzędowania.

Rodzina przyjęła Pana decyzję bez oporów?

- Tym razem bez. Cztery lata temu żona nie była zwolenniczką pomysłu, żebym kandydował. Ale, jak to w takich sytuacjach często bywa, pomógł przypadek. Spotkała się z osobą, do której miała zaufanie i ten ktoś, nie wiedząc jeszcze, że ja kandyduję, powiedział, że nie można wymigiwać się od służby publicznej. Po tej rozmowie stwierdziła: No, chyba jednak trzeba.

Nie ukrywam, że praca prezydenta komplikuje życie rodzinne. Przede wszystkim często nie ma mnie w domu, a na tym najbardziej cierpi żona. Dzieci żyją już swoim życiem - studiują, obracają się w swoich kręgach i nie potrzebują takiej intensywnej ojcowskiej opieki. Jest coś, co zawsze staram się zaoferować rodzinie - wspólne urlopy. W minionej kadencji wykorzystałem je w stu procentach właśnie w tym celu. W tym roku także w okresie Bożego Narodzenia postaramy się wyjechać razem na narty. I nieistotne, czy będzie śnieg czy nie, najważniejsza jest możliwość pobycia z rodziną. W czasie ferii pojechałem w góry tylko z dziećmi i spędziliśmy wspaniale czas. Natomiast na co dzień jest znacznie trudniej wygospodarować czas na wspólny wypoczynek.

Jakie decyzje były dla Pana najtrudniejsze do tej pory?

- Te, które spowodowały przełomowy rozwój miasta, a obarczone były krytyką jeszcze zanim zmiany się zaczęły. Przeciwko likwidacji skweru na Rynku Kościuszki zebrano trzy tysiące podpisów. Ani jednego za. Czułem ten ciężar. Ale byłem w stu procentach przekonany o konieczności tej przebudowy. Dlatego spotkałem się w styczniu 2007 roku z panem Zabagło i powiedziałem: proszę kończyć projekt, będziemy go realizować jeszcze w tym roku. Jeżeli pojawia się społeczne napięcie, to trzeba je przeciąć konkretną decyzją, żeby nie narastało i by przeciwnicy nie rośli w siłę. Teraz wielu z nich mówi: nie miałem racji, pomyliłem się. Dziękuję m.in. panu Wojtkowi Koronkiewiczowi, który publicznie się do tego przyznał.

A myślałam, że może ręka Panu drgnęła, gdy podpisywał Pan podwyżkę czynszów komunalnych.

- To był ciężki temat, rzeczywiście. Jednak zamiatanie problemów pod dywan nie powoduje że jest lepiej, ale gorzej. Wiedziałem, że w Białymstoku od wielu lat takiej podwyżki nie było, a widziałem, w jak opłakanym stanie są budynki komunalne, brakuje mieszkań. Stąd sama decyzja nie była trudna, gorsze było wprowadzenie jej w życie. Napotkało na znaczny opór. Ale równocześnie wprowadziliśmy narzędzia osłonowe i teraz jedna trzecia mieszkańców spełnia warunki, by z nich korzystać.

A miał Pan taki moment, gdy pomyślał: kurczę, po co mi to było?

- Pewnie. Szczególnie na początku kadencji. Pewnego wieczoru wróciłem do gabinetu, była już chyba godzina dwudziesta. Stół był prawie cały założony dokumentami. Musiałem je wszystkie przeczytać i podpisać. I wtedy rzeczywiście pomyślałem: a po co mi to było? Samotność, za oknem grudniowa noc... I taka, wydawało się, syzyfowa praca, związana z tymi dokumentami. Później przyzwyczaiłem się do podpisywania tych stosów. Ale początkowo rzeczywiście byłem zaskoczony, że jest tego aż tyle.

Co jest najtrudniejsze w byciu prezydentem?

- Dużo jest trudnych momentów. Dlatego nie każdy nadaje się na to stanowisko. Trzeba mieć specyficzne cechy charakteru - być trochę gruboskórnym, czyli odpornym na krytykę, często nieuzasadnioną. Trzeba wtedy wytrzymać w swoim przekonaniu i pokazać faktami, nie słowami, że druga strona nie ma racji. No i czasami trzeba wybierać większe dobro, gdy np. grupa mieszkańców mówi, że chce zostać w swoich domach, a na tym terenie trzeba zbudować kluczową dla miasta drogę. Jedną z trudniejszych decyzji będzie właśnie przebudowa ulicy Sitarskiej. Każdą z osób, które tam mieszkają, rozumiem. Ale rozwój miasta wymaga podejmowania trudnych decyzji. Wiem, że nasłucham się pod swoim adresem, że jestem niedobry. Wiem również, że za kilka lat okaże się, że było to rozwiązanie słuszne.

A co Pana najmocniej dotknęło?

- Ogólnie nie rozumiem sytuacji, w których ktoś oczekuje stuprocentowych efektów, gdy coś się dopiero zaczyna. Denerwują mnie złośliwości, które są zamierzone i które graniczą z głupotą. Jeżeli ktoś mówi, że w ciągu dwóch lat cała strefa ekonomiczna powinna być zapełniona inwestorami, to albo z premedytacją wprowadza w błąd swoich rozmówców, albo się na tym nie zna. I jedno, i drugie dyskwalifikuje taką osobę do pełnienia odpowiedzialnych funkcji publicznych.

Myślę, że białostoczanie poczuli się trochę zawiedzeni w tej materii. Liczyli, że prezydent, znający języki ekonomista, podróżujący po świecie, ściągnie im jednak kilku znaczących inwestorów.

- Zdaję sobie sprawę z oczekiwań mieszkańców i staram się im sprostać. Proszę zauważyć, że przybyło nam ponad 550 podmiotów gospodarczych, w tym 30 z mieszanym kapitałem zagranicznym, a 19 z czystym zagranicznym. Nie chcę przesądzać, czy to mało czy dużo, ale w stosunku do stanu sprzed czterech lat, wzrost jest o ponad 19 procent. Fakt, że nie ma w Białymstoku tzw. inwestycji sztandarowej. Ja jednak uważam, że lepiej mieć 20 inwestorów, którzy stworzą po 50 miejsc pracy, niż jednego, który stworzy tysiąc. Wiem, że z wizerunkowego punktu widzenia to drugie rozwiązanie byłoby o wiele lepsze i pokazywałoby większą skuteczność naszych działań. Ale nasz rynek opiera się na małych i średnich przedsiębiorstwach. I jest to dobre dla miasta, bo dochody budżetu z podatków rosną, powstało też prawie 7 tysięcy miejsc pracy. Jak widać, pniemy się pomalutku w górę. Wcześniej mówiono o nas jako o Polsce B, a w tej chwili mało kto już o tym pamięta, a nawet jesteśmy często w czołówce. To się samo nie dokonało, ale samo się broni.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny