MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Premier z Podlaskiego, a nawet z Białegostoku

Andrzej Lechowski dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
Wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski w towarzystwie weteranów 1863 r.  Białystok, 1933 r.
Wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski w towarzystwie weteranów 1863 r. Białystok, 1933 r. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego
Mieć swojego premiera, to znaczy takiego, który siedzi w Warszawie, ale jest stąd, to jest! Swój to zawsze swój. A po drugie, to i my lepiej wyglądamy na tle reszty kraju. I zawsze jest szansa, że swój premier więcej dla nas zrobi.

Historycznie mamy coś, co i Bóg lubi, czyli trójcę swoich premierów. Ale zacznijmy od końca. Trzecim w tym zestawie jest profesor Piotr Gliński. Co prawda to taki niby premier określany mianem technicznego. Jest też i poniekąd takim naciąganym naszym. Tyle jego w Białymstoku, co zresztą sam przyznaje, że kontakt z Białymstokiem ogranicza się do schematu pociąg, taksówka, uniwersytet i zurürck Warszawa.

Całkiem nasz to był Włodzimierz Cimoszewicz, premier w latach 1996-1997. Korzenie ma głęboko zapuszczone w nasz teren. Żona, Kalinówka Kościelna, przyjaźnie, elektorat liczony w dziesiątki tysięcy no i Puszcza Białowieska czynią z Cimoszewicza swojaka.

Pierwszym premierem (z chronologicznego układu) był Marian Zyndram Kościałkowski. W jego przypadku był Białystok tylko szczeblem do dalszej kariery. W 1930 r. przyjechał do nas i został wojewodą białostockim, ale za to jakim! Minęły 82 lata, a żaden z jego poprzedników i następców (wybaczą mi obecnie panujący, ale nie biorę Panów jeszcze w tym rankingu pod uwagę, bo kadencja trwa) nie zbudował sobie takiego autorytetu i legendy. Był Zyndram w Białymstoku zaledwie 4 lata. Uchodził za świetnego organizatora, elastycznego polityka, człowieka ideowego. Ceniono go za walory towarzyskie i stawiano za wzór salonowca. Jednym słowem - ideał. Z Białegostoku wyjechał do Warszawy w 1934 r. Został komisarzem rządowym stolicy, czyli takim arcyprezydentem, zarządzającym miastem jednoosobowo, a potem ministrem spraw wewnętrznych. W latach 1935-1936 był premierem. Zmarł na emigracji w 1946 r., pochowany został w Londynie.

Ale premierem, do którego białostoczanie najczęściej orędowali, albo on sam wizytował miasto był Felicjan Sławoj Składkowski. Poniekąd też był nasz, bo jego rodzina pochodziła spod Zambrowa. Z wykształcenia lekarz, ze stopnia generał, związany z Józefem Piłsudskim, w maju 1926 r. został komisarzem rządowym Warszawy. Stanowisko stanowiło trampolinę do dalszej kariery. W następnych latach Składkowski był ministrem spraw wewnętrznych i wówczas w 1928 r. wprowadził ministerialnym zarządzeniem słynne wychodki, czyli sławojki. Premierem został w 1936 r., gdy do dymisji podał się Zyndram Kościałkowski. Sławojowi przyszło też być ostatnim premierem II RP. Zmarł w Londynie w 1962 r. w wieku 77 lat.
Gdy był ministrem spraw wewnętrznych zasłynął z niezapowiedzianych wizytacji. O jednej z nich w styczniu 1927 r. białostocka prasa donosiła, że "w najbliższej przyszłości pan minister Sławoj Składkowski odbędzie na samolocie podróż inspekcyjną do starostw. Termin podróży i miejscowości trzymane są w ścisłej tajemnicy. Miejmy się więc na baczności". Minister był bardzo skrupulatny. Sprawdzał najdrobniejsze szczegóły prowadzonych robót publicznych. Dopytywał się o zajęcia urzędników. Jednym słowem jego wizyta była istnym dopustem bożym.

Słynną też stała się inna białostocka wizyta Składkowskiego już jako premiera rządu 20 maja 1937 r. Interesował się wszystkim: budżetem miasta, stanem ulic, widokiem elewacji budynków. Miejscowi notable odetchnęli z ulgą, gdy na koniec usłyszeli, że "Białystok ostatnio mocno się podciągnął". Takiej opinii nie usłyszał natomiast kierownik tartaku w Czarnej Wsi (dzisiaj Czarna Białostocka). Premier postanowił odwiedzić baraki, w których mieszkali robotnicy. Gdy zobaczył, co się w nich dzieje "oświadczył bez ogródek kierownikowi, ażeby sam w nich zamieszkał".

W trakcie tej wizyty próbowali spotkać się z nim robotnicy fabryki sklejek braci Maliniaków. Znajdowała się ona nieopodal białostockiego dworca kolejowego i była istnym utrapieniem miasta ze względu na przeraźliwy odór. Maliniakowie bowiem jako jednego z komponentów kleju używali bydlęcej krwi. Ta tak cuchnęła, że życie w pobliżu fabryki stało się wręcz niemożliwym. Władze miasta postawiły właścicielom twarde warunki. Albo mieli przejść na inne rodzaje kleju, albo utracą koncesję.

Sytuacja stała się dramatyczna dla 150 pracowników. Smród, smrodem, a praca każdemu była potrzebna. Pracownikom nie udało się o ich problemie powiedzieć premierowi w trakcie jego pobytu w Białymstoku. Ośmieleni postawą Składkowskiego w Czarnej Wsi postanowili więc wysłać swoją delegację do Warszawy, aby tam na miejscu naświetlić wzajemne relacje smrodu, pracy i bezrobocia. Problemem okazały się jednak fundusze. Nie było za co dostać się do stolicy. I wówczas jeden z działaczy zgłosił myśl odkrywczą. Przecież był maj. Dni w tym miesiącu są długie i raczej ciepłe. Po co jechać. Można pójść pieszo! Kilka dni marszu i będzie się u premiera.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny