MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Powojenna wędrówka

Adam Czesław Dobroński [email protected]
Rodzina z Polnej 6.
Rodzina z Polnej 6.
Zakończenie wojny to dla wielu długo oczekiwany czas powrotu do domu. Dowiedz się jak wyglądało życie w powojennym Białymstoku.
Dzieci z opisywanych rodzin w towarzystwie kozy.
Dzieci z opisywanych rodzin w towarzystwie kozy.

Dzieci z opisywanych rodzin w towarzystwie kozy.

Najpierw pojawili się w Białymstoku mieszkańcy, którzy obawiając się ciężkich walk w mieście, ewakuowali się w czerwcu i lipcu 1944 r. Z głębokiego ukrycia wyszły na wolność osoby ukrywające się przed represjami niemieckimi, w tym nieliczni Żydzi (niektórzy przeżyli w ruinach getta).

Pojawili się także zbrojni z lasów, ci jednak nie za długo zabawili w mieście, w którym panoszyli się Sowieci i powstawały struktury UB. Czekano na wywiezionych na wschód oraz więźniów obozów koncentracyjnych i jenieckich. Czekano z nadzieją, nawet jeśli nie dali znaku życia przez lata. Coraz liczniej docierali do miasta i mieszkańcy z terenu w nadziei na poprawę warunków życia, zrobienie kariery.

Repatrianci

Osobliwą społeczność stanowili tak zwani repatrianci. Tak zwani, bo przecież nie wracali w strony rodzinne, a swoich ojcowizn nie porzucili z dobrej woli. To Polska odsunęła się od nich, nowy bieg granicy sprawił, że znaleźli się w republikach sowieckich.

Za dobrze pamiętali z lat 1939 - 1941 jak smakuje życie w "czerwonym raju" i wiedzieli, że mogą wkrótce znaleźć się w tajgach Sybiru lub w stepach Kazachstanu. Ze łzami w oczach, z garścią ziemi w woreczku pakowali się ze skromnym dobytkiem do wagonów. A wcześniej musieli pokonać rozliczne przeszkody stawiane im przez władze miejscowe.

Prawdę mówiąc, nie wszystkich ucieszyli "Józki zza Buga", jak niekiedy nazywano repatriantów. A ci rekrutowali się z bardzo różnych środowisk, nie tylko z wiosek, zaścianków, miasteczek. Mój rozmówca - Janusz Władyczański - wciąż dokumentuje losy swojej ziemiańskiej rodziny, wpisanej mocno w dzieje południowego Podlasia.

Nowe życie

Miał 8 lat, przyjechał do Białegostoku z matką Michaliną z Narewskich, młodszym bratem Zbigniewem i ciocią Marią; ojciec Stanisław był jeszcze na Syberii. Wysiedli z wagonu towos (towarowo-osobowego) na białostockim dworcu w chłodny poranek 12 kwietnia 1946 r. Pan Samsonowicz (miał sklep z bronią w Wołkowysku) zabrał ich furmanką do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ul. Polnej (obecnie Waryńskiego) 6. Mieli ze sobą węzełki z ubraniami i drobnym sprzętem domowym, samowar, krzesełko dla dziecka, aparat fotograficzny i zdjęcia przemycone mimo rewizji dokonanej przez "milicjonerów".

Dom przy Polnej 6 był piętrowy, otynkowany, z wąskimi schodami wewnątrz. Władyczańscy zamieszkali na piętrze, do pokoi wchodziło się z długiego i ciemnego korytarza. W mieszkaniu nr 8, o powierzchni około 15 mkw. ulokowała się nadto rodzina Machnaczów (matka, córka, syn) i Rumunka, a do wspólnego użytkowania służyły ubikacja i zlew. Na noc rozkładano więc brezentowe łóżka. Z czasem mieszkańców ubywało.

Władyczańscy przetrwali tu kilka lat, do momentu otrzymania lokalu przy Sienkiewicza 28. Początkowo jadano wspólne posiłki, pysznie smakowała zwłaszcza grochówka. Korzystano z pomocy "cioci UNRY". Dzieci czekały na przyjazd samochodu z amerykańskim wojskowym, który wsypywał im cukierki w wyciągnięte ręce, dodawał ołówki z gumkami i budzące zazdrość "koło-zeszyty". Smakowały granulowane witaminy, czego na pewno nie można było powiedzieć o tranie. Pewnie zabrzmi to śmiesznie, ale popularność zdobyły konserwy z koniny w charakterystycznych wysokich puszkach. Czy zresztą wypadało marudzić, skoro bieda gnieździła się w każdym zakątku?

Zaradna pani Władyczańska podjęła się opieki nad dzieckiem innego lokatora z Polnej 6 - pana Starskiego, rodem z Wileńszczyzny. Notabene, to on pomógł załatwić dowody polskości dla Stanisława Władyczańskiego, bez których senior rodziny nie mógłby dołączyć w 1948 r. do najbliższych.

Powojenny Białystok

Rejon okolony ulicami: Lipowa, Polna, Częstochowska mocno ucierpiał w latach wojny i okupacji. Najwięcej było gruzów, pustka sięgała ku Białce, obejmując tereny po spalonym getcie. Ocalały pojedyncze domy i drzewa, szybko wyrosła trawa i chwasty. Ktoś chował świnkę, inni króliki, kozę, a kury miały dużo swobody.

Z czasem uruchomiono w pobliżu szkołę nr 12, gdzie dyrektorował Józef Buras, religii uczył ks. Zawadzki, a wśród ulubionych pań była Jadwiga Oksimowicz. Chłopacy wyszukiwali z ruin różne cudeńka, grali w klipę, ganiali z kółkiem, stukali monetami (trafiały się srebrne) w cegły murów. Wprawdzie widniały napisy "Min niet", ale trzeba było strzec się niewypałów, a kolega pana Janusza przyniósł do klasy rewolwer.

Groźnie bywało - z zupełnie innych powodów - podczas zjazdu sankami oraz na łyżwach ze stoków wzgórza św. Rocha. Między Częstochowską i Nowym Światem przez pewien czas kwaterowali żołnierze polscy, wieczorem zza płotu dobiegał mocny śpiew "Wszystkie nasze dzienne sprawy". W pobliżu długo stał samochód z demobilu. Zakupy robiło się u Stuligisa (Polna 1) i Surgiły (Lipowa), Skulbin uruchomił wyrób świec.

To wszystko działo się w centrum wojewódzkiego miasta Białystok.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny