Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ojciec gotował w Ritzu i dla Niemców. Rodzina przeżyła wszystkie okupacje.

Alicja Zielińska
Pracowałem na kolei, bilety miałem za darmo, więc w czasie urlopu korzystałem, by zwiedzić kraj. W 1958 r. pojechałem z żoną do Krakowa - wspomina Kazimierz Rodźko.
Pracowałem na kolei, bilety miałem za darmo, więc w czasie urlopu korzystałem, by zwiedzić kraj. W 1958 r. pojechałem z żoną do Krakowa - wspomina Kazimierz Rodźko.
- Ojciec poszedł do kuchni. Oczywiście nie była to taka praca, jak w Ritzu, gotował jakąś zupę breję z buraków, bo przecież Niemiec Polakom nie dał nic dobrego - wspomina Kazimierz Rodźko.

Jest lato 1936 roku, ma siedem lat. Chodzi na półkolonie, prowadzone przez siostry szarytki. Fotograf przyszedł i usadził całą grupę do zdjęcia. - Ten chłopczyk z prawej, na kolanach, to ja. Druga cenna pamiątka to metryka chrztu. Jeszcze starsza, z 1929 roku, z pieczątką diecezji wileńskiej - pokazuje Kazimierz Rodźko.

Aż dziw, że przetrwały tyle lat, tyle wydarzeń, tyle przeprowadzek - mówi pan Kazimierz. - I zaczyna opowieść rodzinną. Ojciec był kuchmistrzem, pracował w Ritzu. Mama, jak większość kobiet, zajmowała się domem. Było nas czworo, rodziliśmy się co dwa lata. Najstarszy brat Mieczysław (1923 rocznik), siostra Stefania, jeszcze jeden brat Marian i ja, najmłodszy. Do tej pory żyje tylko siostra.

Mieszkaliśmy na rogu Botanicznej i Artyleryjskiej. Dom był drewniany z górką, teraz jest tam komis samochodowy. Przed ulicą, pamiętam znajdował się magazyn, prowadzony przez Żyda z różnymi paszami. Nas, dzieciaki szczególnie cieszyło, że można tam było kupić pestki ze słonecznika i dyni, którymi ze smakiem się zajadaliśmy.

Potem się przeprowadziliśmy na ulicę Jagienki, tu gdzie dziś jest uczelnia prywatna. Dobrze nam tam się żyło, mieliśmy cztery pokoje, kuchnię. Ale wybuchła wojna, Niemcy wkroczyli do Białegostoku.
W Ritzu mieścił się sztab oficerski. Ojciec odważył się zapytać oficera, który nadzorował kuchnię, ile tutaj będą. A on na to, że niedługo, 17 września przekażą Białystok Rosjanom, bo Hitler dogadał się ze Stalinem.

Kiedy mama się o tym dowiedziała, wpadła w panikę. Strasznie się bała Sowietów. Uznała, że nie ma co czekać, trzeba jak najszybciej uciekać z miasta. Miała rodzinę w Ostrołęce, więc postanowili z ojcem, że tam przeczekają ruską nawałnicę. Zabraliśmy tylko bieliznę, jakieś drobne pakunki i pieszo udaliśmy się do Ostrołęki. Bardzo męcząca to była podróż, 112 km, przez Łomżę, Drozdowo. Szliśmy kilka dni. Do dziś pamiętam, jak bolały mnie nogi i ciągle dopytywałem mamę, czy daleko jeszcze.

Byliśmy tam dwa lata. Na stacji Ostrołęka Rosjanie mieli punkt obserwacyjny, coś w rodzaju gniazda bociana i stamtąd widzieli, jak Niemcy rozładowywali czołgi, wozy pancerne, ale niczego złego się nie spodziewali. A tu, 22 czerwca 1941 roku Hitler wypowiedział wojnę Stalinowi i tak się zakończyła ta przyjaźń sowiecko-niemiecka. Wczesnym świtem o godz. 3 zagrały cekaemy, rozległy się działa, samoloty zaczęły zrzucać bomby. Ludzie w strachu, widzimy, że palą się budynki, Sowieci uciekają w popłochu, nadchodzą Niemcy.

Wróciliśmy do Białegostoku. A tu już okupacja niemiecka. Tam, gdzie mieszkaliśmy oraz cały kwadrat do Jurowieckiej i do Sienkiewicza, zaraz pod koniec lipca Niemcy utworzyli getto i stłoczyli wszystkich Żydów z miasta. Znowu przeprowadzka, a właściwie dwie pod rząd. Najpierw na Prowiantową, gdzie przebywaliśmy krótko, następnie na Szosę Żółtkowską (dzisiejsza Zwycięstwa). Znajdował się tam tartak, przy nim stał budynek drewniany z poddaszem, i tutaj już zagrzaliśmy miejsca dłużej.

Ojciec pracował na kolei. Kiedy dyrektor otworzył stołówkę dla robotników, ojciec poszedł do kuchni. Oczywiście nie była to taka praca, jak w Ritzu, gotował jakąś zupę breję z buraków, bo przecież Niemiec Polakom nie dał nic dobrego. Ale zawsze to ciepły posiłek, chętnych nie brakowało. My też korzystaliśmy, wiadomo sytuacja za okupacji była trudna, mięsa nie było wcale, chleb na kartki. Żydzi też początkowo przychodzili z bańkami po zupę, potem im zabroniono poruszać się po mieście, pod groźbą śmierci.
Za dworcem była marmoladnia. Marmoladę robiono jednak nie z żadnych owoców, tylko z buraków, bez cukru, ale ludzie też chętnie ją kupowali.

Jak się zbliżał front do Białegostoku, w czerwcu 1944 roku, wyjechaliśmy ponownie do Ostrołęki. Tym razem samochodem, który ojciec gdzieś załatwił, i z większym bagażem, bo mama nawet pościel zabrała. Zatrzymaliśmy się u krewnych w Czerwinie i tam przeczekaliśmy aż Niemcy opuścili Białystok.
Kiedy wróciliśmy, widok był straszny, miasto nie do poznania, poniszczone ulice, spalone domy, w centrum same ruiny. Ale najważniejsze, żyliśmy wszyscy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny