Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marian Szamatowicz o pierwszym zabiegu in vitro

Z prof. Marianem Szamatowiczem, który jako pierwszy w Polsce przeprowadził zabieg in vitro, rozmawia Magdalena Kuźmiuk.
To był taki wyczekiwany maluch, nie chcieliśmy go stracić - wspomina prof. Marian Szamatowicz
To był taki wyczekiwany maluch, nie chcieliśmy go stracić - wspomina prof. Marian Szamatowicz Andrzej Zgiet
12 listopada, przypada 25. rocznica narodzin w Polsce pierwszego dziecka, dziewczynki, poczętej dzięki metodzie in vitro.

Kurier Poranny: 12 listopada, przypada 25. rocznica narodzin w Polsce pierwszego dziecka, dziewczynki, poczętej dzięki metodzie in vitro. Czy wraca pan pamięcią do tego dnia?

Prof. Marian Szamatowicz: Tak, nawet dlatego, że media tę datę często przypominają. Ale cała historia z pozaustrojowym zapłodnieniem zaczęła się zdecydowanie wcześniej. Na ścianie wisi moja fotografia z noblistą panem prof. Robertem Edwardsem. Jak się ukazała publikacja o możliwości leczenia par, które były wcześniej uznane za bezpowrotnie niepłodne, to zaczęliśmy się tym problemem interesować.

Który to był rok?

- Urodzenie pierwszego dziecka dzięki in vitro w Anglii to był 1978 rok. Mój pierwszy kontakt z zespołem, który wykonywał zabieg, był w Szwecji pięć lat później. Wtedy już byłem nastawiony na to, by podpatrzeć, co oni robią i jak, jaki trzeba mieć sprzęt, jakie odczynniki, czego się trzeba nauczyć. To zajęło nam dość sporo czasu, bo między rokiem 1983 a urodzeniem pierwszego dziecka upłynęły cztery lata.

Jak wyglądała droga do pierwszych narodzin?

- Były dwa zespoły, które chciały realizować pozaustrojowe zapłodnienie: nasz i zespół z Centrum Zdrowia Dziecka pod kierunkiem prof. Lucjana Wiśniewskiego, który ma swój rodowód w Białymstoku. Prasa podpatrywała nasze poczynania. Była przychylna zespołowi warszawskiemu, bo pojawiały się sygnały, że "to" już. Potem się okazało, że udowodniona ciąża została przez nas zaprezentowana na konferencji w Bydgoszczy. To było parę miesięcy przed urodzeniem.

Była taka dobra, motywująca rywalizacja między wami.

- Pewien element rywalizacji istniał. Nie konsultowaliśmy się.
Skorzystałem z przywileju, że byłem już w tym czasie dyrektorem instytutu i miałem do dyspozycji zespół zapalonych ludzi. Zespół, który pod moim kierownictwem, przy mojej presji, cały czas zdobywał niezbędne wyposażenie i uczył się. Korzystaliśmy z pomocy ośrodków francuskich.

Ta pierwsza ciąża to nie była pierwsza próba. Któraś kolejna. Byliśmy rozczarowani za każdym razem, kiedy nasze próby kończyły się niepowodzeniem. Profesor z ośrodka francuskiego prześledził z nami tok naszego myślenia, przygotowania pacjentki, sposobu pobierania komórek jajowych, ich hodowlę. Nie miał wątpliwości, że ciąża będzie. I tak się stało w 1987 roku. Pacjentka miała już ponad 30 lat. Była nieskutecznie leczona operacyjnie.

Jak doszło do waszego spotkania?

- To, że pacjentki z niepłodnością zgłaszają się do lekarzy, jest już historią starą. Arsenał możliwości sprzed 25 lat a obecnie, to są nieporównywalne historie. Choćby nawet to, że dziś posługujemy się nowoczesnymi preparatami do stymulacji funkcji jajnika, a wtedy wykorzystywano coś takiego, jak drażnienie prądem elektrycznym kanału szyjki macicy, by na drodze odruchu maciczno-podwzgórzowego spowodować wyrzut gonadotropin.

To brzmi strasznie.

- Do kanału szyjki macicy zakładano elektrodę, kobietę podłączano do odpowiedniego urządzenia elektrycznego, które wytwarzało impulsy.

Pacjentka, która jako pierwsza urodziła, ale i późniejsze, były pacjentkami naszej kliniki ginekologii. Dostawały leki z apteki szpitalnej. Za procedury nie płaciły. Ta "sielanka" trwała do 1991 roku, kiedy ówczesny minister zdrowia Władysław Sidorowicz napisał rozporządzenie, że pozaustrojowe zapłodnienie i zabiegi kosmetyczne nie są to procedury medyczne i nie mogą być finansowane ze środków publicznych.

Tak jest do dziś. Ale jest zapowiedź, że od przyszłego roku będzie program, który pozwoli niepłodnym parom skorzystać z pomocy państwa. W Polsce toczy się dyskusja na temat in vitro, w której są tendencje, by tego typu leczenia zakazać. A lekarzy, którzy podejmą się leczenia za pomocą in vitro, wsadzać do więzienia. Często powołuję się na Uniwersalną Deklarację Praw Człowieka, która mówi, że prawo do posiadania potomstwa jest podstawowym prawem człowieka, więc jeśli ktoś pozbawia szansy na dziecko, łamie prawa człowieka. Jeśli mówimy o dziecku urodzonym w Polsce 25 lat temu, to takich dzieci żyje dziś na świecie już prawie 5 milionów.

Społeczeństwo nie do końca zna historię in vitro. Niektórzy są zdziwieni, że do pierwszego udanego zabiegu doszło w białostockiej klinice, a nie w większym mieście.

- Ci ludzie nie mają świadomości, że Białystok jest naprawdę niezwykle prężnym ośrodkiem naukowym i klinicznym. Pozaustrojowe zapłodnienie zostało uznane za największą zdobycz medycyny klinicznej XX wieku, a myśmy tylko tę zdobycz włączyli do arsenału naszych narzędzi leczniczych.

Czy pan profesor liczył kiedyś, ile dzieci dzięki panu przyszło na świat?

- W Polsce przyjmuje się, że na przestrzeni 25 lat urodziło się już ich ponad 30 tysięcy. W naszym ośrodku na pewno to już kilka tysięcy. Był okres, że leczyliśmy ponad tysiąc par w roku przy skuteczności około 28-30 procent. To oznacza, że każdego roku rodziło się ponad 300 dzieci.

Wracając do pacjentki szczególnej, pierwszej, której ciąża przebiegła szczęśliwie...

- Ona nie była pacjentką szczególną. Była typową dla tamtego okresu, z rozpoznaną jajowodową przyczyną niepłodności, szansa operacyjnego leczenia nie została zrealizowana, pojawiła się kolejna - in vitro.

Postęp technologiczny od tamtego czasu jest nieprawdopodobny. Choćby w sposobie pobierania komórek jajowych. Pierwsza ciąża była po pobraniu komórki jajowej, wykorzystując technikę endoskopową. Dziś pobiera się to wyłącznie poprzez wykorzystanie ultrasonografii.

Pojawiła się grupa nowoczesnych leków, które służą do stymulacji czynności jajnika. Kolejna sprawa to wyposażenie laboratoriów embriologicznych: wysokiej jakości inkubatory, z precyzyjnie regulowanymi warunkami wilgotności, składu gazów, temperatury, nawet z możliwością podglądania rozwoju zarodków. Istotny jest również tzw. drobny sprzęt. Mówi się: "dziecko z próbówki". A próbówek się nie używa. Są naczynka ze specjalnie przygotowanym do trzymania komórki jajowej środowiskiem, w których dochodzi do zapłodnienia i jest ten pierwotny pozaustrojowy rozwój. Pozaustrojowy. Nie sztuczny.

Kiedy zaczął pan nabierać pewności, że ta pierwsza ciąża zakończy się sukcesem?

- W przypadku zapłodnienia metodą in vitro funkcjonują te same zasady klasyfikowania ciąż. Cały czas podkreślam, że są to normalne ciąże. Z jednym tylko zastrzeżeniem, że są podwyższonej troski. Tę pierwszą ciążę prowadziliśmy w typowy sposób. Kiedy minął 37. tydzień, wiedzieliśmy, że zostanie rozwiązana cięciem cesarskim. To był taki wyczekiwany maluch, nie chcieliśmy go stracić. W momencie, kiedy dziewczynka została wydobyta, to ten jej pierwszy krzyk był jak najpiękniejsza muzyka.

Niedawno rozmawiałem z panią prof. Walentyną Iwaszko-Krawczuk, która była wtedy szefową neonatologii, powiedziała: "Wam to dobrze. Bo żeście dziecko wydobyli, a ja musiałam parę nocy nie spać, czuwając nad tym dzieciakiem, żeby całe i zdrowe oddać matce, by mogła je zabrać do domu".

A propos "zabrać do domu". W medycynie funkcjonuje pojęcie, że takim prawdziwym sukcesem jest właśnie "home taken baby", czyli dziecko zdrowe, zabrane do domu. I tutaj tak było.

Pamięta pan tę ostatnią rozmowę z rodzicami, w dniu wychodzenia do domu?

- Byli bardzo wzruszeni, ucieszeni. Oni wiedzieli, że albo zostaną bezdzietni, albo będą ubiegać się o adopcję, co wcale nie było takie proste. Byli niezwykle wdzięczni, że mogli skorzystać z szansy, jaką dało im in vitro.

Niestety w Polsce istnieje niedobra atmosfera, większość społeczeństwa nie akceptuje in vitro. Jest niezwykle agresywnie nastawiona do tego typu leczenia grupa ludzi. To sprawia, że niektórzy rodzice nie chcą ujawniać faktu, że ich dziecko poczęte zostało poprzez pozaustrojowe zapłodnienie. Z zazdrością oglądałem w Anglii - gdzie się urodziło pierwsze dziecko - fotografię tysiąca urodzonych dzięki in vitro dzieci z lekarzami. Wzruszam się, oglądając inny obrazek: prof. Robert Edwards, obok niego pacjentka i Lucy Brown, czyli pierwsze dziecko, która ma dziś już 34 lata, i ta Lucy Brown trzyma na rękach swoją córeczkę poczętą w sposób naturalny.

Niestety, takiego zdjęcia z naszej działalności nie mamy. Wcale się nie dziwię, że rodzice nie chcą. Pamiętam imię naszego pierwszego dziecka, ale nie chcę go wymieniać.

Ci ludzie nie byli z Białegostoku?

- Nie.

W jednym z wywiadów pan prof. Sławomir Wołczyński powiedział, że ta pierwsza dziewczynka, 25-latka, mieszka dziś w Olsztynie i sama jest mamą.

- Tak. Też od niego słyszałem informacje.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny