Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Maciej Perkowski: Zaatakowana Francja może liczyć głównie na współczucie Europy

Tomasz Maleta Twitter: @TomaszMaleta
To, o czym teraz mówi prezydent Francois Hollande, to głos aspirujący do przywództwa. By się wypełniło, potrzebny jest jeszcze efekt. Czyli ktoś, kto będzie odbierany w Europie jak przywódca.
To, o czym teraz mówi prezydent Francois Hollande, to głos aspirujący do przywództwa. By się wypełniło, potrzebny jest jeszcze efekt. Czyli ktoś, kto będzie odbierany w Europie jak przywódca. bAp/ Jacques Brinon
Postawy dyplomatyczne sprawdzają się podczas spokoju, ale w trudnych sytuacjach, poddane testom, często nie potrafią podjąć przywództwa. Dzisiejsi liderzy świata zachodniego nie potrafią tego zrobić - uważa prof. Maciej Perkowski - profesor Uniwersytetu w Białymstoku, kierownik Zakładu Prawa Międzynarodowego Publicznego, prodziekan Wydziału Prawa UwB.

Z punktu czysto ludzkiego dość łatwo określić to, co stało się w piątkową noc w Paryżu. Banda terrorystycznych zwyrodnialców urządziła sobie rzeź niewiniątek, zwykłych obywateli odpoczywających w restauracji, bawiących się na koncercie. Co takiego jednak stało się z punktu widzenia prawa międzynarodowego, że prezydent Francji Francois Hollande z jednej strony mówi o stanie wojny, z drugiej apeluje do krajów Unii Europejskiej w myśl zapomnianego artykułu 42 unijnego traktatu odwołującego się do udzielenia wsparcia napadniętemu państwu.

Francja zawsze miała aspiracje mocarstwowe. Mniejsza o to, czy dzisiaj mają one realne podstawy. To nie jest ten sam kraj, który wyrastał z tradycji napoleońskich, a później wygrał I wojnę światową. Współczesna Francja wyrosła bezpośrednio z tej, która z II wojny światowej wyszła poturbowana (i częściowo skompromitowana). Francuzi trapieni traumą zanikającej mocarstwowości (do której nadal się poczuwają), czują się w obowiązku, by reagować na miarę mocarstwa… tak jak to zrobili Amerykanie po 11 września 2001 roku. Amerykanie założyli, że potędze nie wypada darować zamachowcom, zwłaszcza że już wcześniej reagowali ostro (choć nie tak spektakularnie) na ataki terrorystów poza terytorium USA. Działali przy tym na granicy prawa i proporcji środków odwetowych. Francja w obecnym położeniu przyjmuje podobną postawę.

Czyli terroryści podrażnili też honor dawnego mocarstwa?

Ktoś w sposób zorganizowany zamachnął się na Francję, jej stolicę i obywateli. Ktoś inny pod tym się podpisuje. W takiej sytuacji Francja nie może być obojętna. Z drugiej strony można dostrzec swoistą asekuracyjność postawy prezydenta Francoisa Hollande’a. Trzeba zdawać sobie sprawę, że skoro Francja uczestniczy w operacji militarnej w Syrii, a wcześniej w Afryce Północnej - nie brak głosów nad Sekwaną, że obecne kłopoty są na własne życzenie. Prezydent Hollande nie mógł sobie pozwolić na sytuację, w której nie uprzedziłby ewentualnych negatywnych komentarzy swojej polityki, że doprowadził do zamachów. Musiał zawczasu rzec: „jesteśmy w stanie wojny, trzeba odpowiedzieć ostro, zdecydowanie!”. To jest polityczna i wizerunkowa „ucieczka do przodu” prezydenta, który i tak miał nie najlepsze notowania wśród Francuzów.

Europa w ślad za Francją też jest w stanie wojny?

Oczywiście, że nie. Zresztą operowanie dzisiaj pojęciami sprzed lat typu „jesteśmy w stanie wojny”, to czysty anachronizm.

A właściwie komu prezydent Francji wypowiedział wojnę?

Goerge W. Bush, po atakach Al-Kaidy na World Trade Center 11 września 2001 roku ogłosił wojnę z terroryzmem. Termin ten został podchwycony przez media, opinię publiczną, a nawet ekspertów. Jeśli później pojawiały się akty terrorystyczne, to przywódcy państw mieli do wyboru: albo mówić o wojnie z terroryzmem, albo o nieszczęśliwym zdarzeniu, w którym zaistniał akt terroryzmu. Pierwszy wariant rodzi wątpliwość, czy terroryzm można traktować podmiotowo? Wydaje się przecież, że należy widzieć w nim zjawisko, proces, grupowe działanie osób posługujących się metodami terrorystycznymi, jako środkiem osiągania celów ideologicznych. Skomplikowanie sytuacji pogłębia świadomość, że jesteśmy właśnie na etapie korekty optymistycznych założeń w stosunku do arabskiej wiosny…

Mądry Europejczyk po szkodzie?

Jej początek okazał się ciekawy. Media relacjonowały, jak społeczeństwa arabskie - zapatrzone w wolność, demokrację, wolny rynek - postanowiły zrzucić jarzmo rządzących nimi satrapów. Dotąd nieusuwalni dyktatorzy, jak Kadafi, Mubarak zostali szybko pozbawieni władzy, albo i życia.

Ale chyba z pomocą Europy i Ameryki?

Tak, bo wówczas widziały one w tym sens.

To, co nie wyszło w tym scenariuszu?

Na etapie konfliktu w Libii czy Egipcie, okazało się, że nowe porządki niekoniecznie są jednoznacznie pozytywne. Przemiany - nie tyle demokratyczne, co mocno podszyte radykalizmem i fundamentalizmem religijnym - przyniosły raczej chaos, niż nowy porządek. W tej sytuacji pomoc dla asadowskiej opozycji zbrojnej w Syrii była już mniej entuzjastyczna. Mało tego - wyraźniej zarysowała się tu postawa Rosji, która nie kryła, że jest sceptyczna, gdy chodzi o obalenie Asada. Trafiła jej się wymarzona okazja, by pokazać, że stwarza bardziej przemyślane racje, które mogą być lepiej odbierane przez światową opinię publiczną. Tymczasem Europa ma ogromny kłopot. Nie jest w stanie wojny w klasycznym znaczeniu. Natomiast poprzez integrację, otwarcie granic, rozszczelnienie kanałów migracji, stała się stosunkowo łatwym kąskiem dla tych, którzy nie tylko nie zamierzają współpracować, ale chcą siać zamęt czy nawet zagrożenie. Granice wewnętrzne są bowiem zniesione nie tylko dla przedsiębiorcy, pracownika, turysty, czy studenta. Te granice stoją otworem również dla przestępców.

Co więcej przeprawa przez Morze Śródziemne przestała być barierą przed dostaniem się do Europy.

Nie ujmując nic grozie żywiołu Morza Śródziemnego, trzeba podkreślić, że było ono także barierą mentalną. Wszak incydentalnie emigranci z Afryki Północnej pokonywali morze, a tratwy z uchodźcami od zawsze dobijały do wybrzeży Włoch. W którymś momencie przekroczono Rubikon, bo padło wezwanie: kto nie ucieka do Europy, ten zostaje w kłopotach. Tutaj dostrzegam słabość Europy. W sposób nieprzemyślany jej elita polityczna zaczęła rozprawiać publicznie o sprawach migracji w sposób dla siebie charakterystyczny: przy założeniu powściągliwych reakcji, działając w ramach ograniczeń prawnych itd. Przecież gdy w Europie dyskutujemy o prawach pracowniczych, emerytalnych, nikt nie biegnie na ulicę, by z tego powodu palić opony. Niezadowolenie objawia się w Europie w sposób umiarkowany, a radykalizm jest zwykle samoistnie kanalizowany. Gdy mamy spór, to jest dyskusja. Obecnie zaś wśród osób, którym ciężko się żyje w środowisku macierzystym w północnej Afryce czy na Bliskim Wschodzie zabrzmiała wieść, że teraz Europa nie zawróci z granicy, że może się uda, co było jednoznaczne z wezwaniem: „ruszamy!”. Nastąpiła nieprzewidziana reakcja na tą jałową dysputę Europy o migracjach.

Czy tak łatwo zamachy paryskie można jednak wiązać z problemem uchodźców? W końcu dokonali ich obywatele Unii Europejskie, także Francuzi.

Oczywiście, że nie, ale nie da się ukryć, że są one skutkiem poprzednich zaniechań. Proszę zauważyć jak lokowano wcześniejsze pokolenia emigrantów. Powstawały dzielnice, które biali świadomie lub w sposób zorganizowany opuszczali i omijali szeroki łukiem, natomiast zasiedlali je przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Tworzyli oni swoiste getta. Tak jak brukselski Molenbeek, który od niedzieli przeczesuje belgijska policja. Paradoks polegał na tym, że toczyło się tam własne życie. Nie wyciągnięto wniosków z doświadczeń Izraela ze Strefy Gazy: to na zamkniętym terytorium rodziły się różnego rodzaju skraje ugrupowania, których nie sposób było agenturalnie infiltrować. Francuzi czy Belgowie nie powinni dopuszczać do tworzenia takich dzielnic, de facto wyjętych spod prawa. Pojawienie się policji było traktowane tam jak płachta na byka. Pamiętamy zapewne, że kilka lat temu protesty na obrzeżach Paryża kończyły się paleniem samochodów, walkami ulicznymi, były ofiary. Izolacja to jedno, a ponadto pozostawieni samym sobie mieszkańcy tych dzielnic poddawani byli indoktrynacji ideologicznej. Tak naprawdę nie wiadomo było, co się z nimi dzieje. Do tego stopnia, że gdy w sposób nagły objawiali swoje niezadowolenie, kraje europejskie nie potrafiły tego sprawnie kontrolować.

Ale przecież Europa przeżyła już zamach w Londynie czy Madrycie, a dopiero ten w Paryżu spowodował tak duży szok.

Tu opinia publiczna odczuwa zapewne efekt bezpośredniej zależności zdarzeń. Zamachy jawią się, jako reakcja na postawę władz Francji, które „z przytupem” podkreślały, że w Afryce czy Syrii trzeba atakować - samodzielnie czy nawet wciągając do współpracy innych. Ponadto pamiętajmy, że do ataków doszło w Paryżu, drugim - po Nowym Jorku - najczęściej odwiedzanym przez turystów miejscem świata. Podejrzewam, że gdyby do zamachu o tej samej skali doszło gdzieś na prowincji Francji, to szok opinii publicznej byłby znacznie mniejszy.

I teraz Francja chce wciągnąć jeszcze bardziej, skoro powołując się na traktat o Unii Europejskiej oczekuje wsparcia od innych krajów. Co one mogą dać Francji?

Głównie współczucie.

To chyba za mało, by Europa rozprawiła się z islamskimi terrorystami na Starym Kontynencie?

Jeśli nawet Państwo Islamskie zostanie przegnane z Syrii, to jego ideolodzy znajdą sobie jakieś nowe miejsce. Tak było z Al-Kaidą, która po upadku talibów w Afganistanie zadomowiła się w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Terroryści nie potrzebują bowiem terytorium w sensie ścisłym, ani w wymiarze struktur gospodarczych. Po drugie - mści się tutaj dwuznaczność postępowania państw zachodnich, dla których terroryzm to poniekąd „wróg idealny”, bo w walce z nim można pozwolić sobie na dowolne działania. Stopień koniecznej infiltracji, inwigilacji jest w założeniu nieograniczony i w zasadzie poza kontrolą opinii publicznej. Podobnie, jak nakłady przeznaczane na ten cel.

I dlatego prezydent Francji chce przedłużyć stan wyjątkowy na trzy miesiące?

Każdy powód jest zasadny. Bo kiedy mogą uderzyć terroryści? Zawsze. Skąd? Zewsząd. Czym? Wszystkim. Przeciwko komu? Przeciw każdemu… W efekcie każdy środek jest dobry, żeby przeciwdziałać. Tylko że prewencyjnie zwalczając terroryzm - podsłuchuje się zwykłych ludzi, inwigiluje ich, ogranicza się prawa i wolności ogółu. Jeśli traktować wolność jako wartość naczelną, to terroryści odnieśli zwycięstwo nad Ameryką, bo jej mieszkańcy stracili znaczny jej zakres. Podobnie jest dzisiaj z Francuzami. La liberte obok równości i braterstwa to był wręcz kanon republiki. Sytuacja, kiedy jednorazowe, aczkolwiek bardzo bolesne, uderzenie zamachowców powoduje automatyczne ograniczenie wolności, jest według mnie mimowolnym sprzyjaniem terrorystom. Tym, co ich rozzuchwala. Widzą oni bowiem, że osiągają swoje cele. Przecież każdego, przeciętnego Europejczyka nie dopadną. Natomiast fakt, że czeka go trudniejsze życie, będzie musiał się bardziej pilnować, ograniczać swój liberalizm, to - w pewnym sensie - ich ideologicznie zwycięstwo.

Przeciętny bojownik Państwa Islamskiego chyba tego tak nie rozumie. Idąc na śmierć raczej się zastanawia, ile za sobą pociągnie niewiernych.

Zapewne, ale ideolodzy już inaczej to postrzegają. Poza tym wydaje mi się, że media są niedojrzałą czwartą władzą. Wystarczy włączyć dowolny kanał informacyjny, nie tylko polski, a tam na okrągło Francja. To tak jakby robić przysługę terrorystom. Oni tego chcą. Zabiwszy 130 osób osiągają efekt skali, dużo potężniejszy. Może warto pomyśleć o rekonstrukcji polityki medialnej. Nie przez ograniczenie jej w prymitywny sposób za pomocą cenzury, ale raczej suwerennego samoograniczenia się przez środki przekazu w pewnych sytuacjach. To z kolei wymagałoby frontu ponad podziałami. Stanu wyższej konieczności.

Wierzy Pan, że jeśli tradycyjne media się powstrzymają, to świat nie zobaczy obrazów z miejsca tragedii? Przecież od razu pojawią się w Internecie. Tutaj nikt nie będzie czekał, ani przejmował się etyką.

Dlatego zastrzegłem, że nie wiem jak to zrobić, ale wiem, że tak trzeba. To chyba takie pozytywistyczne wyzwania na lata. Zresztą sam Internet jest takim wyzwaniem, bo prawo nie jest na niego przygotowane. Gdyby państwo w jakiś, choćby najmniejszy, sposób zaczęło administracyjnie kontrolować sferę wolności internetowej, od razu podniósłby się rwetes. Tymczasem ludzie sami się ograniczają akceptując mniej lub bardziej świadomie regulaminy portali społecznościowych i tym sam pozbywając się swojej prywatności. Nieraz czynią to w sposób skrajnie nieodpowiedzialny. Czyli dobrowolnie to i owszem internetowo się ograniczamy, ale pod przymusem państwa, to już niekoniecznie. Niewątpliwie czeka nas dyskusja światopoglądowa na ten temat. Im szybciej ją zaczniemy, tym większe jest prawdopodobieństwo, że w ogóle skończymy.

To może świat zachodni też powinien zrobić to samo, bo ktoś kupuje ropę od Państwa Islamskiego, ktoś dostarcza mu broń, ktoś nie do końca niszczy jego logistykę.

Tak, bo w złożonym świecie nie da się funkcjonować na zasadzie zjeść ciastko i mieć ciastko. Silniejszy musi liczyć się z tym, że słabszy - choćby na zasadzie „efektu motyla” - w końcu go dotknie i może to być bolesne.

A granice na Bliskim Wschodzie przetrwają? Pytam o to, bo w przeszłości obowiązywały tam dwa kanony stabilności: niezmienianie wytoczonych po epoce kolonialnej granic i właśnie dyktatury, jako gwarancje ich nienaruszalności. Skoro arabska wiosna zmiotła satrapów, to może teraz korekta, o której wspomniał Pan, zmieni mapę polityczną tej części świata.

Mści się zasada uti possidetis, w myśl której granicom kolonialnym nadano status granic państwowych. Dla bezpieczeństwa, żeby nie prowokować wojen. Efekt jest taki, że raz po raz dochodzi do próby korekty. Zwłaszcza w Afryce, ale też i na Bliskim Wschodzie. Paradoks polega na tym, że mniej więcej 50 mieszkańcom pacyficznej wyspy Pitcairn zagwarantowano na forum ONZ prawo do samostanowienia, natomiast odmawia się tego 20 milionom Kurdów rozsianych w Syrii, Turcji, Iraku, Iranie. I to się teraz mści na Europie. Tego, co się kiedyś zarzuciło, po latach nie sposób naprawić, gdyż obrasta przyzwyczajeniami, swoistymi obyczajami itd. Z drugiej strony - jeśli dziś damy Kurdom państwo, to od razu zgłoszą się kolejne ludy. To byłoby otwarcie klasycznej puszki Pandory. Zachowanie status quo wydaje się bezpieczniejsze, bardziej wygodne. Szkopuł w tym, że stanu rzeczy bez użycia siły też się nie da utrzymać. Gdy jest brutalny reżim, to trzyma rękę na pulsie, gdy zaś pojawia się wolność, natychmiast zaczyna wrzeć… Paradoks.

Będzie wrzało nadal?

Gdyby ktoś mógł cofnąć czas, to by się nie wahał. Bilans zysków i strat byłby taki, że może ta dyktatura przyniosłaby jednak mniej bolesne skutki. Tyle że to w pewnym sensie też jest myślenie utopijne. Wydaje się, że w słusznym założeniu, gdzieś popełniono błąd. Europa czy Ameryka próbuje obalić dyktatora rękami jego pobratymców. By dokonali tego, trzeba ich uzbroić, rozkręcić wojennie. Tyle że później oni nie chcą już przestać i wymykają się spod kontroli. I rozkręcają się jeszcze bardziej. Realizują swoje prywatne wendetty, plemienne, zaczyna wrzeć.

To jak rozprawić się z Państwem Islamskim. Trudno sobie wyobrazić interwencję lądową.
Dlaczego?

Po Afganistanie i Iraku?

Kto wie? Może interwencja lądowa okaże się nieodzowna. Niekoniecznie jednak muszą być to wojska państwowe. W Iraku drugą siłą militarną nie byli przecież Brytyjczycy, czy Polacy, ale prywatna korporacja Blackwater (obecnie X-Corporation). Jeśli świat zechce wyłożyć pieniądze, to ci, którzy potrafią walczyć, na pewno się znajdą. Nie przesądzam, że tak musi być. Jeśli jednak ten gordyjski węzeł ludnościowy nadal będzie się zaciskał, to potrzebna będzie radykalna zmiana. Wydaje mi się, że Europa i Ameryka z innymi znaczącymi państwami nie siedziała dawno przy stole i nie zastanawiała się nad przyszłością świata. Zamiast tego serwowano sobie takie powierzchowne wzajemne „pstryczki w nos”. Brakuje wizji nowego ładu.

Tylko, kto ma kreować tę zmianę, skoro Zachód ewidentnie cierpi na brak takich wizjonerów.

Tu nie chodzi o osoby piastujące tą czy inną funkcję lub stanowisko, bo ich mamy w nadmiarze. Rozchodzi się o postawę. To, o czym teraz mówi Hollande, to głos aspirujący do przywództwa. By się wypełniło, potrzebny jest jeszcze efekt. Czyli ktoś, kto będzie odbierany w Europie jak przywódca. Kogoś takiego, kim w dziejach Polski był na przykład Józef Piłsudski. Być może ktoś ten przykład odbierze jako banalizowanie sprawy, ale przytaczam go z przekonaniem. To był wyrazisty facet z przekonaniami, którego można było lubić lub nie. Nie można mu był jednak odmówić charyzmy, odwagi, kreacji własnych, oryginalnych pomysłów lub umiejętności czerpania od innych i zamieniania ich w czyn. Czuło się w nim przywódcę, w tym, co robił i mówił. Popełniał gafy, nie ukrywał ich, ale tak zachowują się przywódcy. Natomiast postawy dyplomatyczne, eleganckie, grzeczne sprawdzają się podczas spokoju, ale w trudnych sytuacjach, poddane testom, często nie potrafią podjąć przywództwa. Dzisiejsi liderzy świata zachodniego nie potrafią tego zrobić…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny