Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Artur Pontek - aktor z serialu Ojciec Mateusz zagrał w Wisielcu

Z Arturem Pontkiem, odtwórcą roli sierżanta Marczaka w serialu "Ojciec Mateusz", rozmawia Anna Kopeć
zagrał w Wisielcu
zagrał w Wisielcu Archiwum Teatru Dramatycznego
Niektórzy koledzy żartują sobie, że w tym roku obchodzę jubileusz trzydziestolecia pracy artystycznej. Faktycznie po raz pierwszy przed mikrofonem w Teatrze Polskiego Radia wystąpiłem, gdy miałem sześć lat.

Kurier Poranny: Do Teatru Dramatycznego w Białymstoku trafił Pan z castingu. Przed premierą "Wisielca" wspominał Pan, że nie przepada za taką formą. Dlaczego zatem zdecydował się Pan na udział w przesłuchaniu?

Artur Pontek: To zawsze w jakimś stopniu dodatkowy stres i niepewność. Aktorowi etatowemu czasem łatwiej znaleźć swoje nazwisko w obsadzie spektaklu lub pogodzić się z tym, że zagra lub nie. W czasie kilkuletniej pracy w teatrze w Kielcach do takich sytuacji byłem przyzwyczajony. Z konieczności, z wyboru, a raczej z konieczności wyboru przestałem być etatowym aktorem, po to by rozwijać inne swoje projekty i szukać nowych doświadczeń. Sam chciałem decydować o tym, jak rozwijam swój zawód. Informacje o przesłuchaniach często znajduję na stronach internetowych teatrów, instytucji kulturalnych. Wówczas zadaję sobie pytanie: czy teoretycznie jestem osobą, która pasuje do tej roli i czy ewentualnie byłbym brany pod uwagę w danym projekcie. Wtedy się decyduję - jadę lub nie. Pierwsze przesłuchanie robię trochę przed samym sobą. Żeby w razie czego nie robić zbędnego tłoku i nie utrudniać innym pracy (śmiech).

Czy casting dla młodego aktora to dobry sposób na zaistnienie w świecie aktorskim?

- Może być szansą na wielką karierę, a kiedy jeszcze się okaże, że na przesłuchaniu pojawia się ktoś z talentem, to wówczas można uwierzyć, że to słuszna droga. Casting to instrument, który weryfikuje zdolności w rożnych dziedzinach. Ma w sobie jednak coś z wyścigu i to jest najmniej przyjemna odsłona tego zjawiska. Ja staram się mieć do tego dystans.

Serial to chyba też dobre miejsce, by wypłynąć. Niektórzy aktorzy poprzestają tylko na tym gatunku. A Pan? Czy granie w serialu to przypadek, konieczność, przerywnik w pracy w teatrze i na planie filmowym?

- Do tej wyliczanki dodałbym jeszcze przyjemność. Miła atmosfera na planie, to jeden z najważniejszych czynników. A tej naprawdę nie brakuje w serialu "Ojciec Mateusz". Praca ze wszystkimi twórcami jest prawdziwą przyjemnością. Artur Żmijewski, Piotr Polk, Michał Piela, Kinga Preiss to nie tylko bardzo dobrze przygotowani, utalentowani i skupieni na pracy aktorzy. Posiadają także ogromne poczucie humoru, co ma bezpośrednie przełożenie i wpływ na dobry klimat pracy.

W serialu "Ojciec Mateusz" gra Pan rolę policjanta Marczaka. Lubi Pan tę postać?

- Bardzo. To taki czasem nierozgarnięty, ale w gruncie rzeczy poczciwy człowiek. Ma w sobie kilka bardzo ludzkich i pospolitych cech. Strzela gafy, ma zabawne wpadki, nie jest nieomylny.

Nie boi się Pan, że przylgnie do Pana wizerunek roztargnionego sierżanta?

- To wdzięczna drugoplanowa rola komediowa, która ma duży potencjał. Jest fajnym kontrapunktem do rożnych sytuacji i za to jest lubiana. Nie boję się zaszufladkowania, bo to fajny gość.

Ma Pan na swoim koncie sporo ról w filmach. Mimo to próżno szukać informacji o Panu na portalach plotkarskich. Jak się Panu udaje funkcjonować obok showbiznesu?

- Można powiedzieć, że w tym zawodzie pracuję od dziecka. Niektórzy koledzy żartują, że w tym roku obchodzę jubileusz trzydziestolecia pracy artystycznej. Faktycznie po raz pierwszy przed mikrofonem w Teatrze Polskiego Radia wystąpiłem, gdy miałem sześć lat. Zagrałem kilka ról w teatrze, filmie, telewizji, teatrze telewizji. Wiem, że zawsze trzeba starać się pracować nad sobą, nawet jeśli czasem coś nie wychodzi.

Portale plotkarskie o mnie nie wiedzą (śmiech)? Tak na serio, to faktycznie wokół mnie niewiele dzieje się rzeczy, które mogłyby być sensacją. Za to inni celebryci dostarczają mnóstwo fascynujących newsów.

Nie uważa się Pan za celebrytę?

- To słowo samo w sobie jest trochę pretensjonalne, ale oczywiście zdarza mi się uczestniczyć w imprezach o charakterze nie tylko artystycznym, wtedy właśnie tak się o nas mówi.

Białostoczanie znają Pana ze spektaklu "Wisielec", w którym gra Pan już od kilku miesięcy. Jak postrzega Pan nasze miasto?

- Do Białegostoku zdarzało mi się przyjeżdżać towarzysko, ale również miałem okazję obejrzeć kilka przedstawień, zanim powstał pomysł współpracy. To fajne miasto, ze wspaniałymi ludźmi. Zarówno ci, których spotkałem w pracy, widzowie w teatrze, ale i mieszkańcy, którzy nie zaglądają do teatru zbyt często. Białystok ma bardzo duży potencjał artystyczny. Teatr dramatyczny, teatr lalkowy, filia akademii teatralnej, opera. Wszystko to składa się na mocny punkt kulturalny na mapie Polski, który trzeba pielęgnować.

A publiczność?

- W teatrze jest najważniejsza, wyznacza i weryfikuje to, co na scenie możemy zobaczyć, a tym samym, co my, czyli cała grupa artystyczna może zaproponować. W czasach tzw. średniej stabilizacji społeczno-gospodarczej ważne jest, by widz miał te dwie godziny azylu dobrego humoru, śmiechu i zapomnienia o problemach dnia codziennego. Ale to nie wszystko. Przez lata pracy nauczyłem się w konfrontacji z publicznością. Wystarczy umiejętnie zaszczepić widzom odpowiedniego bakcyla, a nie będą już potrafili zrezygnować z tej formy sztuki. Wcale mnie to nie dziwi, bo teatr to najlepsza "choroba zakaźna", jaką znam. Skutki uboczne są różne, ale z reguły pozytywne dla obu stron.

Białostocką publiczność oceniam bardzo dobrze, ale widzę jeszcze możliwość wzajemnej nauki. Myślę, że jest szansa, by więcej osób zaraziło się chorobą, zwaną "teatr".

A jakie pozytywne skutki takiego spotkania z widzem Pan odczuwa?

- To wyrazy sympatii i miłe słowa na temat mojej pracy, przychylna ocena granych przeze mnie postaci, czasem konstruktywna krytyka i dyskusja. Niekiedy zdarza mi się spotkać osobę, która zbyt pochłonięta historią, daje "życiowe rady" moim bohaterom.

W "Wisielecu" wciela się Pan w trudnego bohatera - syna alkoholika.

- Paweł to postać skonstruowana z wielu bardzo rożnych i traumatycznych zdarzeń. Pejzaż postaci, który próbuje zbudować, złożony jest z przykrych wydarzeń, ale nie jest nierealny. Taką rzeczywistość możemy spotkać na co dzień. Spektakl konstruowaliśmy tak, by ukazać kilka płaszczyzn naszych bohaterów. Początkowo z reżyserem Krzysztofem Zemło i moim partnerem scenicznym, Krzysztofem Ławniczakiem, mieliśmy trochę odmienne wyobrażenie tej opowieści. Natomiast w trakcie pracy dochodziliśmy do spójności. To trudna sztuka, ale z ważnym przesłaniem. Nawet najtragiczniejsze losy człowieka nie mogą pozbawić go dobra, które ma w sobie. Tak już jest - ludzie skonstruowani są wielopoziomowo.

Od kiedy planował Pan, że będzie aktorem?

- Jako dziecko w radiu spotykałem takie sławy jak: Cezary Julski, Irena Kwiatkowska, Henryk Talar, Marian Kociniak. Już wtedy narodziła się pierwsza myśl, żeby w przyszłości zostać aktorem.

Z powodzeniem udziela się Pan także w dubbingach.

- To moje równoległe zajęcie zawodowe, które z małymi przerwami wykonuję od lat. Naprawdę ciekawa praca łącząca wyobraźnię, odpowiednie umiejętności techniczne, nieustanną pracę nad głosem i dykcją, czasem talent, czasem dystans do siebie, a także zabawę i ryzyko. Staram się dokładnie wypełniać te elementy, a także mieć z tego satysfakcję. To fajna zabawa i przygoda. Taki wieczny powrót do świata bajek.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny