Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stefan Rybi: Jestem wierny holenderskim mistrzom

Janka Werpachowska
Stefan Rybi nie ulega chwilowym modom. Jego malarstwo to solidny warsztat i forma, która zdradza rękę mistrza. Miłośnicy sztuki to cenią i chętnie kupują obrazy Rybiego.
Stefan Rybi nie ulega chwilowym modom. Jego malarstwo to solidny warsztat i forma, która zdradza rękę mistrza. Miłośnicy sztuki to cenią i chętnie kupują obrazy Rybiego. Wojciech Wojtkielewicz
W 1960 roku grupa białostockich malarzy miała wystawę w siedzibie Polskiego Radia w Warszawie. Na bankiecie po wernisażu zjawił się łysy, starszy pan z krzaczastymi brwiami. Radiowcy zesztywnieli, ale malarze byli zachwyceni. Włodzimierz Sokorski, prezes Radiokomitetu, okazał się hojnym mecenasem sztuki.
Nie trzeba być wykształconym krytykiem sztuki, żeby w malarstwie Stefana Rybiego odnaleźć wpływy Vermeera i Bruegel`a. Ten „odrealniony realizm” fascynuje
Nie trzeba być wykształconym krytykiem sztuki, żeby w malarstwie Stefana Rybiego odnaleźć wpływy Vermeera i Bruegel`a. Ten „odrealniony realizm” fascynuje i zachwyca.

Nie trzeba być wykształconym krytykiem sztuki, żeby w malarstwie Stefana Rybiego odnaleźć wpływy Vermeera i Bruegel`a. Ten "odrealniony realizm" fascynuje i zachwyca.

Obywatelu dowódco, proszę o przepustkę, muszę jechać do Białegostoku, żeby wygrać konkurs na obraz o tematyce społecznej.

- A co wy, Ryba, tacy zarozumiali. Wygrać od razu chcecie.
- Obywatelu dowódco, muszę wygrać. Pieniędzy potrzebuję.

To był 1963 rok. Stefan Rybi, do dzisiaj zwany przez przyjaciół Rybą, na kilka dni opuścił swoje stanowisko w jednostce.

- Byłem operatorem radaru po specjalnym szkoleniu. Podobno miałem wyjątkowe predyspozycje, jako żołnierz bardzo spostrzegawczy i obdarzony dobrą dykcją w połączeniu z umiejętnością szybkiego mówienia. Te ostatnie cechy były ważne, kiedy trzeba było drogą radiową przekazywać komunikaty.
Ryba przyjechał do Białegostoku, szybciutko namalował obraz - już dzisiaj nie bardzo pamięta, czy o tematyce społecznej, czy rewolucyjnej - i zgłosił go na konkurs, ogłoszony przez Muzeum Okręgowe w Ratuszu.

- Wygrałem - wspomina po latach. - Nagrodą były naprawdę duże pieniądze, suma przekraczała przeciętne roczne zarobki.

Kocha zwierzęta - będzie leśniczym

Mama, pochodząca z ziemiańskiej rodziny, osiadłej w Siekierkach koło Tykocina, wymarzyła dla Stefana karierę leśniczego. Bo to i mundur elegancki, i praca przyjemna, i szlachetna. Człowiek obcuje na co dzień z przyrodą, troszczy się o zwierzęta, chroni środowisko. A przecież Stefan od dziecka kocha każdą trawkę, każde zwierzątko. Muchy nie da skrzywdzić. To wymarzony zawód dla takiego chłopca. Jednak innego zdania był jeden z nauczycieli Stefana, który nieraz powtarzał:

- Leśniczym to ty raczej nie będziesz, Stefan.
Bo widział, że Ryba ciągle rysuje, w każdej wolnej chwili, na każdym skrawku papieru, jaki był akurat pod ręką.

- Tak, rysowanie było moją pasją od dziecka - przyznaje Stefan Rybi. - A marzenia mamy o synu leśniczym zweryfikowało życie. Wcześnie umarł mój ojciec i zaraz po maturze zamiast na studia musiałem iść do pracy, żeby zarabiać pieniądze. W domu były jeszcze młodsze siostry, którym trzeba było pomóc skończyć szkoły. Mama sama nie dałaby rady.

Pod okiem Aleksandra Welsa

Chociaż Stefan Rybi nie kształcił się na żadnej z uczelni plastycznych, jednak pobierał nauki u prawdziwego mistrza. Aleksander Wels, który po wojnie opuścił Wilno i zamieszkał w Białymstoku, to twórca, którego obrazy osiągają dziś niezłe ceny na aukcjach, są poszukiwane przez kolekcjonerów.

- Trafiłem do niego w klasie maturalnej - wspomina Stefan Rybi. - Był dobrym znajomym mojego ojca i rodzice poprosili go, żeby ocenił, czy rzeczywiście mam talent plastyczny.

Ocena musiała być pozytywna, skoro mistrz zatrzymał przy sobie ucznia na wiele lat.
- Moje terminowanie u Aleksandra Welsa trwało około dwudziestu lat. To była prawdziwa nauka od podstaw. Od tego, jak zagruntować płótno pod obraz olejny po umiejętność trzymania pędzla. Bo to jest naprawdę ważne, jak się trzyma pędzel.

Nauka u Welsa polegała głównie na zajęciach praktycznych.

- Razem z mistrzem robiliśmy freski w co najmniej pięciu kościołach w naszym województwie - opowiada Rybi. - To była najlepsza szkoła tej trudnej techniki. Tego się nie da nauczyć tak raz dwa. Po pierwszym roku to najwyżej mogłem mieszać farby w wiadrze i podawać Welsowi na rusztowania. Do sztuki trzeba podchodzić z pokorą, odkrywać jej tajniki krok po kroku. Nie wystarczy talent.

Trzeba studiować klasyków. Oglądać najlepsze obrazy z różnych epok. Nie po to, żeby kopiować czy naśladować, ale po to, by zgadywać, jak dochodzi się do mistrzostwa, podpatrywać najlepsze wzory.
- Moje wielkie fascynacje, którym jestem wierny do dzisiaj, to malarstwo Pietera Bruegel`a czy Vermeera van Delfta - przyznaje Stefan Rybi. I potwierdzi to każdy, kto obejrzy chociaż kilka jego obrazów. Wpływy holenderskich mistrzów widoczne są nawet dla laika.
Dlaczego tak tanio

- Można powiedzieć, że począwszy od nagrody zdobytej na konkursie w 1963 roku, przez całe życie utrzymywałem się z malarstwa - mówi Rybi. I wylicza: praca w Pracowniach Sztuk Plastycznych - dzisiaj już nieistniejącej instytucji, która rozdzielała zamówienia na realizacje plastyczne i wypłacała artystom honoraria według ściśle określonych cenników; dekorowanie witryn w najbardziej prestiżowych sklepach białostockich - między innymi w Peweksie przy ulicy Sienkiewicza, w którym w ramach tzw. eksportu wewnętrznego można było kupić za dolary luksusowe (według kryteriów z lat 70. i 80. XX w.) i niedostępne za złotówki produkty.

Stefan Rybi bez trudu też znajdował i znajduje do dzisiaj nabywców na swoje obrazy. Ten "odrealniony realizm" podoba się, fascynuje, zmusza do refleksji.

- Nie wiem, nawet nie próbowałem liczyć, ile obrazów namalowałem, ile sprzedałem - mówi artysta. - Ale są prace, o których zapomnieć nie można. Albo przez ich wyjątkowość, albo przez szczególne okoliczności towarzyszące ich powstaniu lub prezentacji.

Tak było na przykład z obrazem zatytułowanym "Pokolenie", z którym dwudziestoletni Ryba znalazł się w grupie białostockich malarzy, wystawiających w 1960 roku swoje prace w siedzibie Polskiego Radia w Warszawie.

- To było prawdziwe wyróżnienie. Jurek Lengiewicz, Dorota i Jerzy Łabanowscy i ja, najmłodszy w tym towarzystwie, wysyłany po papierosy lub małe co nie co - śmieje się Rybi. - I my, i nasze malarstwo wzbudziło w stolicy prawdziwe zainteresowanie. Bo wtedy niektórzy pytali, gdzie tego Białegostoku szukać na mapie, albo śmiali się, że tu niedźwiedzie chodzą po ulicach. Na wernisaż naszego malarstwa w przestronnych holach w gmachu Polskiego Radia przyszło naprawdę wielu warszawiaków. To był sukces. Po wernisażu radiowcy urządzili w jednym z pokoi redakcyjnych przyjęcie na naszą cześć.

Miejsca było mało, chętnych do bankietowania wielu. Ryba wspomina, że jako najmłodszy usiadł na jakimś biurku, bo krzeseł zabrakło. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy do pokoju wszedł korpulentny, starszy pan, zupełnie łysy, z krzaczastymi brwiami.

- Wszyscy zerwali się, stanęli na baczność - opowiada Stefan Rybi. - Uśmiechnięty, starszy pan podszedł do nas, powiedział, że jest zachwycony wystawą. Nie wiedział, że w Białymstoku są jacykolwiek malarze, a co dopiero, że tacy dobrzy. I zapytał, czy te prace będzie można kupić. I za ile. Ktoś wymienił cenę. Na to on: "Dlaczego tak tanio?". I zaoferował swoją, kilkakrotnie wyższą.

Kiedy dobili targu, nowo przybyły dołączył do biesiady. Lubił zjeść i wypić. Radiowcy już do końca byli spięci, ale białostoccy malarze bawili się wesoło. Dopiero później dowiedzieli się, że bankietowali w towarzystwie człowieka, który uważany był za personę najważniejszą w Polsce po I sekretarzu PZPR. Włodzimierz Sokorski, szef Radiokomitetu, budził grozę i respekt nie tylko u swoich podwładnych.
- Mój obraz "Pokolenie" też wtedy kupił. Ciekaw jestem, czy jeszcze gdzieś wisi na korytarzach Polskiego Radia. A może poniewiera się w jakimś składziku starzyzny? Kto to wie.

Jest jeszcze jedna praca, o której Rybi zapomnieć nie może. To wielka kurtyna, malowana na zamówienie Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki, specjalnie do spektaklu według "Idioty" Dostojewskiego.

- Malowało się to fragmentami, na grubym płótnie. Nie było w warsztatach teatralnych miejsca, żeby to rozłożyć. Do ostatniej chwili były emocje, czy wszystko po połączeniu będzie do siebie idealnie pasować. To było malowidło wielowątkowe, z pejzażami, fragmentami wnętrz, ikonami; oddające nastrój i atmosferę sztuki.

Po wykorzystaniu w białostockim teatrze, kurtyna została kupiona przez jakiś teatr lubelski. Czy zachowała się do dziś?

- Wątpię. To było takie wielkie i ciężkie płótno, że trudno sobie wyobrazić, żeby jakiś teatr przetrzymywał je w magazynie.

Siedemdziesięciodwuletni malarz w ubiegłym roku doczekał się pięknego albumu swojej twórczości. Za rok z kolei obchodzić będzie pięćdziesięciolecie przynależności do Związku Polskich Artystów Plastyków. Za kilka dni pokaże swoje obrazy w Warszawie na dużej zbiorowej wystawie uczestników międzynarodowych plenerów malarskich.

- Bardzo boli mnie fakt, że władze Białegostoku wolą dotować palanta niż sztukę, przez co malarze skupieni w ZPAP utracili swoją siedzibę. Przestał istnieć białostocki okręg najstarszego związku twórczego jaki istnieje w Polsce. Środowisko się rozpada. Mnie jest już wszystko jedno, szkoda młodych.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny