Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Truskolaski prywatnie. Prezydent Białegostoku o świętach, życiu studenckim i zbieraniu karbidu.

Tomasz Mikulicz
W ubiegłym roku do wigilii Ewa i Tadeusz Truskolascy z córką Emilią i synem Krzysztofem zasiedli w Krynicy Górskiej
W ubiegłym roku do wigilii Ewa i Tadeusz Truskolascy z córką Emilią i synem Krzysztofem zasiedli w Krynicy Górskiej Fot. Archiwum prywatne
Tadeusz Truskolaski zdradza, gdzie spędzi święta i jaka jest jego ulubiona potrawa. Prezydent opowiada też o swoim życiu studenckim, szlacheckim pochodzeniu i żonie Ewie.
Na początku lat 90., kiedy dzieci były  małe, rodzina Truskolaskich spędzała święta w domu
Na początku lat 90., kiedy dzieci były małe, rodzina Truskolaskich spędzała święta w domu Fot. Archiwum prywatne

Na początku lat 90., kiedy dzieci były małe, rodzina Truskolaskich spędzała święta w domu
(fot. Fot. Archiwum prywatne)

Gdzie Pan spędzi święta?

Tadeusz Truskolaski, prezydent Białegostoku: - W polskich górach. To właśnie tam bardzo często nasza rodzina spędza święta. Byliśmy już m.in. w Ustroniu, Wiśle i Krynicy Górskiej. Od świąt w Białymstoku, te spędzone w górach różnią się tym, że tam w zasadzie zawsze jest śnieg. Poza tym, za górami przemawia też fakt, że wszyscy oprócz żony jesteśmy narciarzami.

Da się poczuć świąteczną atmosferę z dala od domu?

- Myślę, że tak. Wigilię jada się w większym gronie, bo zazwyczaj trzeba do niej usiąść na dużej sali jakiegoś hotelu, czy pensjonatu. Nie ma jednak problemu, by zaaranżować sobie oddzielny stolik i zjeść z najbliższą rodziną.

A jak wyglądały święta Pana dzieciństwa?

- Przede wszystkim, pod obrusem zawsze było siano. Wśród roznoszonych przez organistę opłatków zawsze były trzy- cztery białe i jeden różowy. Ten ostatni był dzielony na kilka porcji i wkładany w siano, które później nieśliśmy dla zwierząt.

Jaka jest Pana ulubiona potrawa?

- Chociaż wszystkie są smaczne, na pierwszym miejscu stawiam smażonego karpia. Oczywiście na wigilijnym stole nie może zabraknąć barszczu z uszkami, kapusty z grzybami, czy kutii. Bardzo też lubię kompot z suszu, który najlepiej smakuje właśnie podczas wigilii. Poza tym muszą się znaleźć owoce. Boże Narodzenie zawsze kojarzyło mi się bowiem z pomarańczami. Przez wiele lat tylko podczas świąt można było je zjeść.

A prezenty?

- Najbardziej pamięta się prezenty najskromniejsze. W moim przypadku były to te, które dostawałem w latach, kiedy tata budował dom i było krucho z pieniędzmi. Mama kupowała to, co było potrzebne do domu i kładła pod choinką. Któregoś razu dostałem jako prezent lampkę nocną.

Z czym jeszcze kojarzą się Panu najmłodsze lata?

- Do 15. roku życia mieszkałem w Kapicach Starych w gminie Tykocin. I dzieciństwo kojarzy mi się z ciężką pracą. Rodzice mieli dość duże gospodarstwo. Ja i moje dwie siostry pomagaliśmy od najmłodszych lat. Oczywiście był też czas na odpoczynek. W sąsiedztwie mieszkało sporo dzieci. Na wakacjach przyjeżdżali też do nas moi bracia cioteczni z Białegostoku. To była kompania nie z tej ziemi. Graliśmy w piłkę wioska na wioskę, strzelaliśmy z łuków, itd. Mieliśmy też zabawę, na którą bym moim dzieciom nie pozwolił. Otóż chodziliśmy po budowach i szukaliśmy karbidu, z którego potem strzelaliśmy. Wieczorami jechaliśmy rowerami wykąpać się w pobliskiej rzece. Jedni nazywali ją Ślina, inni Slina. Była to niezwykle malownicza rzeka. Miała wiele zakoli, na które mówiliśmy: "kółka“. Zima kojarzy mi się z chodzeniem do szkoły w Zawadach (wiosną i jesienią jeździliśmy rowerami). Miałem codziennie do pokonania ok. 3,5 kilometra w jedną i drugą stronę.

Na studia wyjechał Pan do Gdańska.

- Zawdzięczam to lekcjom religii w kościele św. Rocha. Na jednym z zajęć pojawiła się dziewczyna, która przyszła odwiedzić księdza. A że studiowała na Uniwersytecie Gdańskim, to przy okazji opowiedziała nam o tej uczelni. Niedługo po tym złożyłem tam dokumenty. Byłem niezły z matematyki, więc wybrałem kierunek związany z ekonomią, czyli ekonomikę transportu.

Jakim był Pan studentem?

- Obowiązkowym. Chociaż przez całe pięć lat mieszkałem w akademiku, gdzie było sporo różnych imprez, to jednak nauka była zawsze na pierwszym miejscu. Pamiętam, że kiedyś koledzy zrobili mi z tego powodu psikusa. Otóż słynąłem z tego, że jako jeden z nielicznych chodziłem na prawie wszystkie wykłady, nawet na te, które rozpoczynały się o 7.30. Pewnego razu koledzy zmówili się i przestawili mi budzik na godzinę wcześniej.

Ale chyba nie tylko chodził Pan na wykłady?

- Oczywiście, że nie. Był czas i na rozrywkę. Chociaż w akademiku specjalnie nie balowaliśmy, to jednak obchodziliśmy wspólnie urodziny, imieniny. Chodziło się do kina, na koncerty, występy kabaretów. Na topie były wtedy Wały Jagiellońskie i kabaret Tey z Poznania, który często występował w Gdańsku. Podczas studiów po raz pierwszy wyjechałem też za granicę. Był rok 1979. Miałem wysoką średnią, więc udało mi się dostać na praktyki w Odessie. Najbardziej zapamiętałem rejs po Morzu Czarnym. Można powiedzieć, że to były moje pierwsze wakacje. Na studiach zaczęły się też - tak dziś lubiane przeze mnie - wyjazdy w góry. Należałem do Akademickiego Związku Sportowego i lubiłem jeździć na nartach. Na trzecim roku w górach byłem aż trzy razy. Studia to zdecydowanie najlepszy okres w życiu.

Dziś sam Pan wykłada na uczelni. Z tego co wiem, to ma Pan niezły kontakt ze studentami. Opowiada Pan im różne anegdotki, np. o przelewaniu wina.

- Wychodzę z założenia, że aby wykład nie był monotonny, trzeba dać czasami studentom powód do śmiechu. Stąd te anegdotki. I rzeczywiście na jednym z ostatnich wykładów opowiadałem m.in. o tym skąd się wzięła tradycja stukania się kieliszkami podczas wznoszenia toastów. Zwyczaj ten wywodzi się z czasów szlacheckich. Kielichy napełniano do pełna i stukano się nimi po to, by wino przelało się z jednego do drugiego. Wtedy - skoro współbiesiadnik wypił swoją czarę - miało się pewność, że trunek nie jest zatruty. Podobny rodowód ma zwyczaj podawania ręki, który wziął się z tego, że skoro ktoś podaje nam rękę, to wiadomo, że nie trzyma w niej kamienia.

Kłania się dawna Polska. Pochodzi Pan z rodziny szlacheckiej.

- Tak, herbem mojej rodziny jest Ślepowron. Jego oryginał przechowuje moja siostra cioteczna. Wśród starych dokumentów, mamy też kwit potwierdzający nadanie szlachectwa. Chociaż moi przodkowie stali się szlachcicami dużo wcześniej, to potwierdzenie jest datowane na połowę XIX wieku. Było wystawione, bo brat mojego bodaj prapradziadka chciał pójść do seminarium duchownego i musiał udowodnić, że jest szlachetnie urodzony. Truskolascy wywodzą się z Truskolas Starych koło Sokół. Przeniesienie się do miejsca, gdzie się urodziłem, czyli Kapic Starych, nastąpiło jakieś sześć pokoleń wstecz. Jeden z moich przodków ożenił się z tutejszą panną.

Pan też, chociaż studiował w Gdańsku, to żonę poznał w Białymstoku.

- To prawda. Poznałem ją na jednym ze spotkań rodzinnych. Dwa lata byliśmy narzeczeństwem na odległość. Starałem się jednak przynajmniej raz w miesiącu do niej przyjechać. Zaraz po skończeniu studiów wróciłem do Białegostoku. Stało się to trochę przez przypadek. Dowiedziałem się bowiem, że na Wyższej Szkole Morskiej jest miejsce dla asystenta. Tak się jednak złożyło, że zaniosłem podanie o jeden dzień za późno. No cóż, tak już chyba miało być. Później dostałem pracę na Wydziale Ekonomii Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny