Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Maksymiuk. Spacer po dzielnicy Bojary. (zdjęcia)

Janka Werpachowska
Na ulicy Wróbla niewiele się zmieniło, to kawałek starych Bojar
Na ulicy Wróbla niewiele się zmieniło, to kawałek starych Bojar Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Te straszne bloki wyglądają jak slumsy. Wolałem stare Bojary, z ich wychodkami i szambami - opowiada Jerzy Maksymiuk, dyrygent i kompozytor światowej sławy.
Gdzie mieszkała Benia, tutaj czy w następnym domu?
Gdzie mieszkała Benia, tutaj czy w następnym domu? Fot. Wojciech Wojtkielewicz

Gdzie mieszkała Benia, tutaj czy w następnym domu?
(fot. Fot. Wojciech Wojtkielewicz)

Jerzy Maksymiuk przyjechał do Białegostoku we wtorek po południu, wyjechał w środę przed południem. Napięty program pobytu, ciągle na granicy niezdążenia, niewyrobienia się ze wszystkimi planami. Ale kiedy usłyszał propozycję: - Panie Jerzy, a może wybralibyśmy się na Bojary, żeby poszukać śladów dzieciństwa i młodości? - nie wahał się ani chwili.
- To co, że pada? Pracowałem w Szkocji, tam ciągle była taka pogoda. Ja lubię deszcz. Idziemy.

Słonimska, róg Starobojarskiej

Ale tu się wszystko zmieniło, nie do poznania. Nie ma już rynku. Był tutaj, gdzie teraz stoi ten wielki sklep. Taki prawdziwy rynek. Przyjeżdżali rolnicy z okolicznych wsi. Przywozili warzywa, owoce, nabiał. W halach obok można było kupić świeże mięso. Wczoraj w Warszawie wybrałem się rano do sklepu, żeby kupić kilka jajek i trochę szynki. Prawdziwej, wędzonej szynki. I nie znalazłem. Ani jajek, ani szynki. Najgorzej teraz z tymi jajkami. Czytam te oznaczenia, przypominam sobie, co one znaczą. To jajko od kury, która ciągle siedzi w klatce - nie kupię. A to od takiej, którą na parę minut dziennie wypuszczają z klatki - to też nie. I w końcu nie kupuję żadnych. A szyneczka, chociaż ładnie wygląda, nie smakuje tak jak powinna.

A na tym rynku na Bojarach nikt nie mówił, że sprzedaje żywność ekologiczną. Wszystko przecież było ekologiczne. Drób: kury, kaczki, gęsi, indyki często gospodynie sprzedawały żywy. To nieprzyjemne, bo potem w domu trzeba było coś z tym zrobić. Ale to już było zmartwienie rodziców. Za to była gwarancja, że na stół trafiało świeżutkie mięso.

Przy rynku, wzdłuż ulicy, stały budy handlarzy. Czego tam nie było! Guziki, gwoździe, cukierki, oranżada. A na samym rogu stała drewniana wodopojka, z korytami, do których wlewała się woda dla koni. Chłopi handlowali, a konie odpoczywały, wyprzęgnięte stały z opuszczonymi łbami, z pyskami w workach z obrokiem. Już nie ma takich widoków.

Ale chodźmy dalej. O tu, zaraz za domem dziecka, piekli pyszny chleb. Chodziło się po chleb do braciszków. Bo piekarze podobno byli jakimiś zakonnikami. Zapach z piekarni roznosił się po całej dzielnicy.

Kiedyś w tej kamienicy mieszkał nożownik. Wszyscy się go bali.
Kiedyś w tej kamienicy mieszkał nożownik. Wszyscy się go bali. Fot. Wojciech Wojtkielewicz

Kiedyś w tej kamienicy mieszkał nożownik. Wszyscy się go bali.
(fot. Fot. Wojciech Wojtkielewicz)

Słonimska 40

A kiedy to się zmieniło? Przecież tu jeszcze niedawno były kocie łby. A tych bloków też nie było.

O proszę, tutaj mieszkałem. Ciągle rośnie ta brzoza przy płocie. Nie ma już mojego domu. Ten przy ulicy, obity seidingiem, to dom, który kiedyś należał do mojej ciotki. A nasz dom ojciec zbudował w podwórku. Bo my przyjechaliśmy z Grodna w 1947 roku, w ostatniej niemal chwili przed zamknięciem granicy. I rodzina w Białymstoku pozwoliła nam osiedlić się tutaj. Tata sam wszystko robił, nie wiem, jak sobie z tym poradził, ale zbudował dom. Nie było wody bieżącej - ale to nie tylko u nas, wiele takich domów było na Bojarach. A w rogu podwórka stał drewniany wychodek, jak u wszystkich. Tak sobie dzisiaj myślę, jak to było zimą, kiedy mrozy po 30 stopni całkiem często się zdarzały. Straszna rzecz, biegać w taką pogodę do wychodka.

Uczyłem się niedaleko, w "dziesiątce". Pamiętam, jak wychowawczyni wyczytywała nazwiska z dziennika, trzeba było wstać i opowiedzieć wszystko o swojej rodzinie. Bardzo się wstydziłem, bo musiałem powiedzieć, że tata nie pracuje. No taki był, chwytał się różnych dorywczych zajęć, ale nigdy nie poszedł do prawdziwej pracy, na etacie. A jeszcze bardziej było mi wstyd, kiedy musiałem powiedzieć, że mama jest "pakową". Dziś już nikt nie wie, co to za zawód. Mama pracowała w nocy - pakowała gazety, które wczesnym rankiem musiały trafić do kiosków. Mnie, jako dziecku, wydawało się to jakimś okropnym zajęciem, którego trzeba się wstydzić. Dopiero później uświadomiłem sobie, że moja mama prawie nie sypiała. W nocy harowała, a w dzień zajmowała się domem. Mnie do szkoły musiała rano wyprawić, dopilnować, żebym miał czysty kołnierzyk, kanapkę zrobić. A potem sprzątała, gotowała. Kiedy wracałem ze szkoły, to obiad już czekał. I chociaż jadałem w wielu eleganckich miejscach na całym świecie różne wyszukane i wykwintne potrawy, to nigdy nie zdarzyło mi się zjeść coś, co by mi bardziej smakowało od barszczu mojej mamy. Nigdzie nie trafiłem na taki smak.

W tamtych czasach na Bojarach, przynajmniej w mojej klasie, mało kto mógł się pochwalić rodzicami na stanowiskach. Był jeden syn lekarza. Jak powiedział: "Mój tata jest lekarzem", to po klasie poszedł szmer podziwu. Patrzyliśmy na niego jak na kogoś z innej planety.
A na ulicy Piasta miałem kolegę, którego tata był milicjantem. Hodowali świnkę w chlewiku na podwórku. Wtedy prawie każdy na Bojarach miał świnie, kury. I jak było świniobicie u tego milicjanta, to on używał do tego swojej służbowej broni. Okropne.

Syn tego milicjanta jest teraz sławnym lekarzem w Republice Południowej Afryki.
Nieraz myślę, jak się potoczyły losy moich kolegów szkolnych, dzieci z sąsiednich domów. Czasami dowiaduję się czegoś przypadkiem. I najczęściej, niestety, to nie były szczęśliwe życiorysy. Niewielu udało się wyrwać ze środowiska, zdobyć wykształcenie. Większość skończyła marnie.

Zapamiętałem tę kamienicę obok. Pełno ludzi w niej mieszkało, teraz stoi pusta. Był tu taki jeden, którego wszyscy się bali. Bo jak się napił, strasznie się awanturował. Niby normalne, tu nieraz dochodziło do takich bójek po alkoholu. Ale ten zawsze miał przy sobie nóż - i robił z niego użytek.

Dzieciaki też rozrabiały. Chłopcy się bili. Ja nie. To mnie bili, ale o tym zaraz opowiem. Ja byłem taki dziwny, że już wtedy - miałem może dwanaście lat - marzyłem, żeby osiągnąć coś wielkiego w życiu. Ojciec był domorosłym muzykiem, samoukiem. Grał na skrzypcach i postanowił, że ja będę skrzypkiem. Zmuszał mnie do ćwiczeń, a był porywczy, nieraz oberwałem. Skrzypce zupełnie mnie nie pociągały. No to zapadła decyzja, że będę grał na fortepianie. Rodzice kupili od kogoś stary fortepian i to właściwie zadecydowało o całej mojej przyszłości. Muzyka to było dla mnie wszystko. Nie biegałem z chłopakami po podwórkach i ulicach, tylko ćwiczyłem w domu. I jak skończyłem podstawówkę, to pojechałem do liceum muzycznego do Warszawy. Rozstałem się z Białymstokiem i z moimi Bojarami.

W tym domu obitym seidingiem mieszkała moja ciotka
W tym domu obitym seidingiem mieszkała moja ciotka Fot. Wojciech Wojtkielewicz

W tym domu obitym seidingiem mieszkała moja ciotka
(fot. Fot. Wojciech Wojtkielewicz)

Ulica Wróbla

A tutaj prawie nic się nie zmieniło. Błoto, kałuże, stare drewniane domy. Pięknie. Jak już byłem nastolatkiem, często tu przychodziłem, bo na końcu ulicy, bliżej Kraszewskiego, mieszkała dziewczyna, która bardzo mi się podobała. Miała na imię Bernardetta, Benia. Każda wprawa do niej to było ryzyko, bo chłopaki z jej ulicy mnie bili. Wtedy były takie zwyczaje dzikie. Uważali, że to ich dziewczyna, że ja mogę sobie chodzić do dziewczyn ze Słonimskiej.

Szkoda, że i tutaj znikło kilka starych domów. Żeby jeszcze ktoś w mieście miał pomysł na zachowanie przynajmniej charakteru Bojar. A tu na miejsce starych domów powstają jakieś takie do niczego niepodobne. Przecież to chyba żaden problem ustalić, aby te nowe miały jakiś styl wpisujący się w to otoczenie. Straszny tu bałagan architektoniczny.

Kraszewskiego

Tej ulicy to już bym nie poznał. To mogłaby być Holandia albo Nowa Zelandia, albo jeszcze inne miejsce na ziemi. Nic z dawnego charakteru nie zostało. Ale, ale, jest dom, który pamiętam. Tutaj mój tata wydzierżawił kawałek ogrodu i hodował róże. Mama je sprzedawała.
Ojciec strasznie się zapalał do wszystkiego, co robił. Postanowił, że wyhoduje własną odmianę róż. I udało mu się. Nazwał ją "Eliza". Może w jakimś ogrodzie na Bojarach jeszcze takie rosną.

Ulica Dobra

Ojej, ale tu brzydko! Dobrej już nie ma. Co to jest, kto tak pomalował te bloki? Kto na to pozwolił? Czy w tym mieście ktokolwiek nad tym czuwa? To dopiero są slumsy, anie te stare Bojary z wychodkami i szambami.

Mniej więcej tutaj, gdzie stoi ten straszny blok, mieszkał mój kolega, Henryk Boukołowski. Wspaniały aktor. Bardzo go cenię, bo on jest mistrzem monodramu. To prawdziwa sztuka, sam na sam z publicznością. Trzeba być wielkim artystą, żeby trzymać ludzi w napięciu przez tyle czasu, używając tylko swego głosu, gestu, mimiki. To jest gwiazda, a nie te serialowe Muchy, Cichopki i inne.

Nieraz sobie myślę, żeby wrócić do Białegostoku. To dobre miasto do mieszkania. Bardzo się zmieniło na lepsze, wypiękniało. Bojary może nie, ale jeszcze dałoby się tu znaleźć miejsce wyglądające jak dawniej. Czy wrócę? Czy to tylko takie marzenia? Nie wiem. Czas pokaże.

Jerzy Maksymiuk odwiedził Białystok na zaproszenie Międzynarodowego Stowarzyszenia Białostoczan, którego szefową jest Elżbieta Kozłowska-Świątkowska. Wieczór ze sławnym dyrygentem był pierwszym z planowanego cyklu spotkań ze znanymi białostoczanami.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny