Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rękopisy przywiezione z Mińska

Urszula Dąbrowska
Z Józefem Maroszkiem, prof. Uniwersytetu w Białymstoku, specjalistą w dziedzinie historiinowożytnej, badaczem staropolskich dziejów naszego regionu, rozmawia Urszula Dąbrowska
Z Józefem Maroszkiem, prof. Uniwersytetu w Białymstoku, specjalistą w dziedzinie historiinowożytnej, badaczem staropolskich dziejów naszego regionu, rozmawia Urszula Dąbrowska
Na polecenie prezydenta Putina, archiwa zostały wywiezione na obrzeża miasta. Przed miesiącem zaczęto udostępniać akta z XIX wieku.

Obserwator Przed tygodniem trafiły do Archiwum Państwowego w Białymstoku kopie ponad 500 ksiąg grodzkich i ziemskich z XVI wieku z Podlasia. Ich oryginały są w posiadaniu Centralnego Archiwum Historycznego w Mińsku. Pan jest chyba jedyną osobą, która je przebadała. Jaka jest ich wartość historyczna?

Józef Maroszek: Zawierają one informacje o rzeczach drobnych, ale istotnych. Takich jak na przykład przywilej na konfraterię kupiecką w Drohiczynie. To są księgi wpisów, gdzie notowano różne transakcje, umowy i spory między tutejszą szlachtą, a także dokumenty wystawiane przez kancelarię królewską. Rozczarowany jestem, że dostaliśmy tylko księgi ziemi bielskiej.

Czegoś więcej Pan się spodziewał?

- Obiecywano nam dokumenty z całego Podlasia, przede wszystkim dotyczące ziem drohiczyńskiej (najliczniejszych!) i mielnickiej. Nie ma też ksiąg suraskich, goniądzkich, brzeskich, tykocińskich. Otrzymaliśmy tylko to, co w Mińsku wcześniej było dostępne na mikrofilmach, czyli płyty z materiałem przerzuconym mechanicznie ze starych, zniszczonych klisz. Ich stan techniczny jest bardzo zły, są trudne do odczytania. Umowa przewidywała, że zostaną wykonane na nowo mikrofilmy, tymczasem ze starych mikrofilmów wykonano skany na płyty CD. Przy cenie, jaką podlaski urząd marszałkowski zapłacił, a z tego, co wiem, było to aż około 100 tysięcy złotych, należało się spodziewać materiałów na znacznie wyższym poziomie, choćby skanów oryginału.

Badał Pan te księgi wcześniej w archiwum w Mińsku. Co w nich można znaleźć?

- Przeróżne transakcje, głównie między drobną szlachtą, która pożycza sobie jakieś pieniądze, zastawia zagon, kłóci się o psa, która się gdzieś pobiła. Jest w nich szlachta, która coś dzieli, zobowiązuje się do czegoś, dziedziczy. Zdarza się i dokument poważniejszy, królewski, nadający własność czy wydzierżawiający jakiś obiekt. To tak, jakby wziąć dzisiejsze akta od notariusza i zszyć je w jedną księgę.

Czyli samo życie?

- Tak na tym najzwyklejszym, najbardziej codziennym poziomie.

Jakie są dzieje tych ksiąg?

- Zostały wywiezione w 1852 roku do Wilna. Stamtąd ewakuowano w 1915 roku na Wschód. W okresie międzywojennym nie zostały zwrócone ani Polsce, ani Litwie i trafiły do archiwum w Mińsku tuż przed II wojną światową. Przez długi czas archiwum się w ogóle nie przyznawało, że takowe ma. W latach 80. dyrektor tej instytucji zaprowadziła mnie do magazynu. Była to ogromna hala, taka jak w Fastach, pod sufit zapełniona rękopisami. Zapytała mnie: I wy chcecie, żebyśmy to wam zmikrofilmowali. Jak my to mamy zrobić, kiedy to jest taki ogrom? Wtedy nie można było tam wchodzić. Akurat byłem na jakiejś wymianie z grupą studentów i mi się udało. Pokazali nam też najstarszą księgę drohicką z 1431 roku. Bardzo się zdziwiłem, bo wtedy nie było jeszcze prawa polskiego na Podlasiu. Wypisałem jakieś notatki, wróciłem do kraju, sprawdziłem miejscowości i okazało się, że to jest księga ziemska nie drohicka, ale lubelska. Pewnie komuś przelepiła się etykietka z jednego grzbietu na drugi, ale nikt tego nie czytał w środku. Ale oni nie mają tam możliwości ani odpowiedniej kadry. Białorusini uważają zresztą, że te dokumenty dotyczą "zapadniej" Białorusi. Sądzę, że nie ma szans na ich odzyskanie.

Jest zainteresowanie tymi dokumentami?

- Tak, ale raczej niedużego grona. Trzeba być paleografem, żeby móc księgi te czytać. To łacina, często skrótowa, z nielicznymi polskimi wtrętami. Zajmują się tym historycy piszący monografie miast. W lutym jeżdżę tam z moim seminarium doktorskim.

Jakiego największego odkrycia dokonał Pan w mińskim archiwum?

- Jeden z moich studentów, Przemysław Czyżewski, wypożyczył najstarszą księgę białostocką miejską z 1661 roku i wtedy okazało się, że dotyczy ona Wasilkowa. Po prostu nikt się w nią wcześniej nie wczytywał. Dwa kolejne inwentarze w 1885 i 1915 podają ją jako białostocka. Po drugiej wojnie uważana była za zaginioną, a tu okazuje się, że jest, tylko że wcale nie jest białostocka, ale wasilkowska. Podważyło to tezę o wcześniejszym powstaniu Białegostoku i było bardzo pouczające. Są tam też księgi sądu zamkowego zabłudowskiego, niezwykle ciekawe.

Z jakiego względu?

- Opisana jest w nich szlachta i ludność chłopska. Zawierają apelacje od sądów miejskich i żydowskich - kahalnych. Pokazują tutejszą różnorodność narodową i konflikty stanowe.

Czy w tych tomiszczach można jeszcze odkryć coś nowego, czy wszystko było już dokładnie przewertowane?

- Zawsze można na to liczyć. Poszukujemy skarbowych rejestrów pomiary włócznej różnych miast z XVI wieku. Były oblatowane różne dokumenty wystawione przez kancelarię królewską w Knyszynie w czasie pobytu tu Zygmunta Augusta. Każdy akt łączy się z następnym. To są fragmenciki, układanka, mozaika. Każdy kamyczek trzeba wziąć, obejrzeć i dopasować. Potrzebna jest do tego ogólna wiedza historyczna. Bez niej informacja, że ktoś komuś sprzedał siekierę za trzy grosze czy kłócił się przed sądem o psa, który dawno zdechł, jest tylko śmiesznym faktem z przeszłości.

A dla historyka?

- Historyk musi zadać pytanie, które poprowadzi dalej.

Jakie dokumenty dotyczące naszego województwa, a rozproszone gdzieś poza granicami kraju, warto by było ściągnąć, nawet w postaci kopii?

- Najważniejsza jest dobra informacja, przywrócenie dla świadomości, że gdzieś jest taki a taki ważny akt. Już niekoniecznie trzeba mieć oryginał. W dobie mediów elektronicznych do badań wystarczy dobrze opracowana czytelna kopia. W Petersburgu jest oddział Instytutu Historii Rosyjskiej Akademii Nauk, gdzie znajdują się dokumenty pergaminowe, wywiezione w 1852 z Wilna. Część z nich, rewindykowana, spłonęła podczas powstania warszawskiego w 1944 roku. Najdawniejszy zbiór, niezwykle dla nas ważny, to Metryka Litewska. Tak jak księgi grodzkie i ziemskie reprezentują poziom lokalnych urzędów (ziemskie dotyczą prawa cywilnego, grodzkie karnego), tak Metryka Litewska, około 600 tomów, ta kancelaria Wielkiego Księstwa Litewskiego, jest w Centralnym Archiwum Akt Dawnych w Moskwie. Przed wojną, kiedy Polacy i Litwini podpisywali swoje akty o konieczności rewindykowania dóbr kultury, Litwini twierdzili, że to, co z Księstwa Litewskiego, to ich i protestowali przeciwko zwrotowi tego Polakom. Polacy z kolei uważali, że wszystko, co tyczyło Wielkiego Księstwa i Rzeczypospolitej, jest nasze. Moskwa więc nie oddała akt ani jednym, ani drugim. A to, co jednak udało się Polakom odzyskać, spłonęło w Bibliotece Narodowej i Archiwum Głównym w Warszawie podczas powstania. Dla nowożytnej historii naszych ziem metryka litewska ma kapitalne znaczenie. Są tam przywileje, poselstwa do innych krajów, rejestry skarbowe, słowem - najważniejsze dokumenty do historii politycznej, gospodarczej i społecznej.

Czy materiały, które pozostają na Wschodzie, są łatwo dostępne dla historyków?

- W Petersburgu, na polecenie prezydenta Putina, archiwa zostały wywiezione na obrzeża miasta. Przez kilka lat były nieczynne. Przed miesiącem zaczęto udostępniać akta z XIX wieku. Do tych dokumentów pergaminowych bardzo trudno jest dotrzeć. Trzeba zapłacić, jeszcze zanim przystąpi się do badań, nie wiedząc do końca, co tam można znaleźć. Stać na to Żydów amerykańskich, którzy prowadzą tam masowo badania, ale nas nie.

Bardzo teraz modne stały się badania genealogiczne. Zrobiło się w archiwach tłoczno. Ciekawi swego rodu najpierw zlecają to fachowcom, ale potem sami nabierają smaku i stają się poszukiwaczami. 90 proc. archiwalnych gości to ci poszukiwacze korzeni rodowych, a tylko 10 proc. to naukowcy. Teraz w Mińsku czy Wilnie trzeba przyjechać godzinę przed otwarciem archiwum i czekać w kolejce.

A natrafił Pan w swoich badaniach na jakąś uroczą dyrdymałkę, coś zabawnego, ale nie bez znaczenia dla naszej historii?

- Czytając księgę suraską z lat 1694-98, trafiłem na taki wierszyk: "Tak ruski język i niemiecki potrzebny Polakowi, jako pierze w czuprynie, jako wilk w oborze, złodziej w komorze, jako wesoła muzyka na pogrzebie, jako maźnica do sani, jako włosy u dupy, przyprawa do tabaki. Takie gałganki lepią na nich dla jurystów ziemskich i mieszczan suraskich".

Pokazuje on ówczesne poczucie humoru, ale też układy polsko-białoruskie. Już w połowie XVI w. szlachta podlaska wnosiła prośby do króla, by korespondencję słać po polsku lub łacinie, a nie po rusku. Szlachta nie chciała się uczyć chłopskiej mowy.

Czy te księgi sprzed pół tysiąca lat mają dla nas, współczesnych, znaczenie?

- Mają. Kwestie związane z przemieszkiwaniem w Knyszynie i Tykocinie króla Augusta Zygmunta mają podstawowe znaczenie dla historii naszego regionu. Na przykład dzisiaj ekolodzy tyle mówią o bagnach ręka ludzką nietkniętych, podczas gdy wypasana na nich była królewska stadnina, licząca trzy tysiące koni. Ze starodruków wynika, że kiedy używano tkanin wełnianych, nikt nie słyszał o uczuleniach. To bardzo ważne, kiedy zastanawiamy się, jak mamy żyć i jak nasze dzieci mają żyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny