Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Sadowski: Żeby ludzie pamiętali, że dawałem im wzruszenie. Leon i Matylda w Teatrze Dramatycznym

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Nieemocjonalne podejście do spektaklu nie ma sensu - mówi Andrzej Sadowski, reżyser i autor sztuki „Leon i Matylda” wystawianej na małej scenie Teatru Dramatycznego
Nieemocjonalne podejście do spektaklu nie ma sensu - mówi Andrzej Sadowski, reżyser i autor sztuki „Leon i Matylda” wystawianej na małej scenie Teatru Dramatycznego Jerzy Doroszkiewicz
Andrzej Sadowski skończył studia aktorskie na krakowskiej PWST. Od początku lat 80. XX wieku do 2003 roku prowadził (wspólnie z Katarzyną Deszcz) undergroundowy Teatr Mandala, w którym to zespole, zrealizował kilkadziesiąt projektów artystycznych z różnych dziedzin sztuki pokrewnych teatrowi, pokazywanych na wielu festiwalach teatralnych i performerskich w 35 krajach świata. W Białymstoku reżyserował „Sąsiadów”. Właśnie na scenie pojawiła się jego kolejna autorska sztuka - „Leon i Matylda”.

„Rozbita szyba” to pierwszy spektakl Teatru Mandala, jaki widziałem w Białymstoku. Przyjechaliście na Dni Sztuki Współczesnej w 1985 roku, wcześniej był pan u nas w mieście?

Andrzej Sadowski: Nie byłem. To pytanie mnie trochę zaskoczyło. Rzadko kto w ogóle pamięta te nasze wczesne lata w Mandali. To był nasz pierwszy kontakt z festiwalem i z miastem.

Wtedy graliście w salce na piętrze w Domu Kultury „Zachęta”

Jeździliśmy z okrojoną wersją przedstawienia, możliwą do adaptacji w takich salach, czy nawet w świetlicach zakładowych.

Teatr Dramatyczny. Leon i Matylda, próba medialna

Teatr Dramatyczny. Andrzej Sadowski reżyseruje autorski spek...

A po co wam w ogóle był ten teatr, była moda na alternatywę?

Mody nie było. Istniała fajna atmosfera wokół teatru alternatywnego czy poszukującego. Nie byliśmy wtedy jedyną grupą w Polsce, było ich kilkadziesiąt i to całkiem niezłych. Te teatry nie były spychane na margines. Traktowano nas dość poważnie. Wszyscy byliśmy absolwentami szkół artystycznych i szukaliśmy takiego miejsca dla siebie, żeby robić rzeczy niekonwencjonalne, inne od tego z czym już wtedy mieliśmy styczność w typowych teatrach repertuarowych. Chodziło o próbę szukania wolności w sztuce i nauczenia się czegoś nowego.

Wasz teatr prowadzony wspólnie z żoną Katarzyną Deszcz istniał już wtedy ile lat?

Czasem podajemy rok pierwszego spotkania - 1981, ale od 1982 roku zaczęliśmy istnieć formalnie. Z nazwą, z rozszerzonym zespołem i zaczęliśmy pokazywać pierwsze przedstawienie. To było „Bo czyż pod stołem, który nas dzieli nie trzymamy się wszyscy tajnie za ręce?”- jedno zdanie z „Ulicy krokodyli” Bruno Schulza, które wbiło mi się w pamięć i zostało tytułem spektaklu.

Teatr Dramatyczny. Leon i Matylda - próba


To był dobry czas na eksperymenty teatralne w Polsce?

Dobry! Nie było szerokiego dofinansowania, zaplecza administracyjnego, ale istniało olbrzymie zainteresowanie publiczności. Istniały całe grupy widzów, które się przewalały po tego typu teatrach, mieliśmy też własną publiczność, także swego rodzaju współtworzącą z nami grupę osób. To był fajny czas.

Na czym polegała ta ówczesna eksperymentalność?

Wtedy na scenach panowało dość standardowe podejście do sztuki. Spektakl miał określoną formę, odwoływał się do pewnej tradycji, jeszcze z poprzedniej dekady. Przeważała linearność tekstu, wierność autorowi, słowa zapisane w dramatach nie były zmieniane. Myśmy natomiast poszukiwali zarówno i w technice aktorskiej, szukaliśmy odmiennej stylistyki prezentacji, i szukaliśmy nowych form w sferze dramaturgicznej przedstawień.

Ale na czym to polegało?

Wiele tekstów było pisanych bezpośrednio przez aktorów, improwizowanych, mieliśmy całe „okienka” improwizacji. Dawałem aktorom wolność mówienia o tym, co chcą w danym momencie powiedzieć.

To ta reżyseria wypłynęła z Pana naturalnie, bo formalnie ukończył Pan kierunek aktorski?

Od wczesnej młodości byłem liderem grup. Wcześniej prowadziłem dwa zespoły teatralne w Szczecinie, z którego pochodzę. W naturalny sposób zgromadziłem wokół siebie kilka osób i mogłem nimi kierować. Były to dość demokratyczne stery, nie prowadziliśmy teatru silną ręką. Raczej była to grupa osób, która wspólnie decydowała, co chcemy robić.

Dziś określa się Teatr Mandala jako undergroundowy, w 1982 roku słowo podziemny mogło wzbudzać zainteresowanie SB

I wzbudzało. Nasze początki były związane z kontaktami z Kurią Krakowską, dzięki niej mieliśmy możliwość pracy w klasztorze w Mogile. Okres do 1986 roku był ściśle obserwowany przez Służbę Bezpieczeństwa, choć nie mieliśmy z tego powodu jakichś wielkich trudności.

Nie zapraszali do komendy na spotkania?

Zapraszali, ale z innego powodu. Wcześniej, będąc w Paryżu, zorganizowaliśmy pomoc dla krakowskich szpitali, a w pomocy przemyciliśmy trochę literatury niechętnie widzianej w ówczesnej Polsce. Niestety, nie wszystko udało się dobrze zakamuflować i rzeczywiście mieliśmy przez kilka lat trochę problemów z wyjazdami zagranicznymi, blokadę.

A w Polsce - przecież trzeba było nosić teksty do cenzury. A przychodził cenzor na próby?

Dość często. Próbowali nawet cenzurować nasze przedstawienia w kościele. To nie było zgodne z prawem, ale wtedy nikt się tym specjalnie nie przejmował. Zresztą nasz teatr wtedy nie był teatrem politycznym. Raczej to, co działo się wokół niego miało rozmiar pewnej działalności politycznej. Same przedstawienia nie ingerowały tak bardzo w rzeczywistość, jak to ma miejsce teraz w wypadku teatru społecznego czy politycznego, jaki obecnie jest robiony w naszym kraju.

Przełomem był chyba rok 1986 - można było nawiązać kontakty z zagranicą

Zaczęliśmy wtedy sporo wyjeżdżać. Pojawiło się mocne zainteresowanie tym, co robimy.

I tym wywrotowcom, przemytnikom literatury bezdebitowej dali paszporty? Co Pan podpisał?

Nie musieliśmy podpisywać żadnych lojalek. W Krakowie zmieniła się władza polityczna, nowa była mniej restrykcyjna. Zauważono, że w jakimś tam stopniu mają towar eksportowy, że mogą się nami pochwalić. Co nie oznacza, że wszystko było łatwe. Zaopiekował się nami nawet Pagart. Wydaje się, że to minister kultury zdecydował gdzieś z góry, że tych „państwa” należy wysyłać i pokazywać.

Mandala, później jako stowarzyszenie, przetrwała 20 lat - formuła wyczerpała się?

Często używam powiedzenia o długości życia przeciętnego psa. Jeżeli przekracza się tę długość już trzy razy, czyli pracuje ponad 20 lat, trzeba mieć naprawdę dużą determinację, żeby z tymi samymi ludźmi ciągle próbować czegoś nowego. To się po prostu wyczerpało. W pewnym momencie zaczęliśmy szukać bardziej indywidualnie. Nigdy nie zabraniałem moim kolegom z zespołu robić własnych rzeczy, odmiennych od tego co robiliśmy z Mandalą, rozeszliśmy się naturalnie. Czasem tylko pozornie, bo w wielu następnych projektach spotykaliśmy się ponownie, ale już na luźnych zasadach.

Chcąc nie chcąc zna pan karierę artystyczną żony - w latach 2003 - 2006 miała rozruszać teatr w Częstochowie, zerwać z farsowym repertuarem - kiedy się udało, spadła frekwencja…

To naturalne. Jeżeli się wprowadza repertuar, który wymaga u widza większej koncentracji, myślenia, było jasne, że widzów będzie mniej. Największym problemem był zespół przyzwyczajony do łatwiejszego repertuaru. Otrzymywał trudniejsze zadania, Katarzyna była bardzo wymagająca. Tego się wówczas nie dało zrobić. Stałe kłopoty ze związkami zawodowymi, mnóstwo różnych spraw się wtedy w tym teatrze nagromadziło. Tak naprawdę, to trzeba było go zamknąć, wiele spraw oddać do prokuratury i dopiero wtedy otworzyć nowe miejsce. I dlatego się nie udało.

Mnie się wydaje, że w Białymstoku idziemy w odwrotną stronę. Po ambitnych propozycjach osadzonych w lokalnej, skomplikowanej historii, teatr wystawia komedię za komedią. Widownia wróciła.

Widownia zawsze wróci na komedie. Komedia, farsa, czy spektakle o charakterze rozrywkowym zawsze przyciągają masową publiczność, zwłaszcza taką, którą my określamy mianem mieszczańskiej. W sytuacji, w której trzeba było ratować teatr finansowo i marketingowo, a liczba widzów drastycznie spadała, ten wybór nie jest zły. To nie oznacza, ze generalnie się z tym zgadzam. Uważam, że nurt rozrywkowy powinien być uzupełniany nurtem niszowym, dla mniejszej ilości widza, ale oferującym trudniejsze podejście do sztuki.

Pan jest reżyserem do wynajęcia?

Tak. Sporo pracuję w wielu miejscach. Nie ukrywam, że tak się dzieje, że kiedy robię jakieś przedstawienie w teatrze, dyrektorzy już dbają, żebym robił kolejne. Od wielu lat trochę się kręcę pomiędzy tymi samymi scenami. Co nie oznacza, że nie szukam też nowych miejsc do pracy.

Ostatnimi czasy tych komedii w pana CV było sporo - na przykład „Skrzynk@ Pandory” to amerykańska farsa

To dość ostra i pikantna sztuka. Nie robiliśmy z niej farsy, wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że powstało ciekawe przedstawienie, ale jednocześnie zabawne.

To nie ma takiego rozdźwięku, że zaczynało się z wysokiego „c”, jeździło za granicę, wspierał sam minister kultury, a potem się robi komedie?

Nie ma. Ciśnie się taka próba zdefiniowania, że artysta się skończył i teraz robi kasę. Gdybym wiedział, że tak jest, pewne przestał bym pracować a teatrze, i zajął bym się czymś innym. Zresztą, zrobić dobrą komedię to nie jest takie proste. Z tym, że ja nie zajmuję się farsami jako takimi. W tej chwili, po dwudziestu kilku latach reżyserowania w Polsce, dostałem pierwszą propozycję zrobienia typowej farsy. Od pół roku zastanawiam się - robić czy nie robić? Jeśli chodzi o ten wątek w mojej pracy, to raczej szukam takich tytułów, które wprawdzie mają charakter komediowy, ale dają też szansę na powiedzenie czegoś istotnego o świecie czy życiu jako takim. Uwielbiam Moliera, moim konikiem jest też twórczość Francois Rabelais.

To może jednak reżyserować klasykę zamiast farsy?

Tak, tylko czasem trudno przekonać dyrektora teatru do takiego posunięcia.

Z drugiej strony - pisze pan poważne teksty, które zmuszają aktora do wytężonej pracy - na przykład „Kłamczucha”.

To bardzo skomplikowana historia kobiety, o toksycznym związku z mężczyzną. Bardzo wyczerpujące przedstawienie dla aktorki. To, co się działo na widowni, kiedy udało się jej sterować niemalże oddechem widzów, było czymś niesamowitym.

Dlatego przywiózł pan do Białegostoku niedawno „Sąsiadów” ?

To sztuka oparta o autentyczne wydarzenia, których częściowo sam byłem świadkiem. Podjąłem próbę napisania o tych dwóch plemionach w Polsce, które się ostatnio wytworzyły i o tym czy ich współistnienie jest nadal możliwe.

Pan ten spektakl wszędzie reżyseruje podobnie - szuka aktorów, którzy potrafią trochę grać na gitarze

W ogóle lubię aktorów, którzy potrafią więcej niż tylko grać na scenie. Jeżeli mają inklinacje do tańca, wykorzystuję ich umiejętności taneczne, choćby w choreografii zbliżonej do tańca współczesnego. Jeżeli potrafią śpiewać, szukam dla nich szansy, by mogli to zrobić, a jak już grają na instrumentach, to dla mnie zupełnie niesamowite. Wtedy powstają takie kapele, które jednocześnie tworzą muzykę do przedstawienia.

Trochę ten inscenizacyjny pomysł moim zdaniem osłabia horror jakim może być natrętny sąsiad

Temu właśnie te muzyczne przerywniki służą. Pewne tematy staram się podawać w formie bądź złagodzonej, bądź w kontrze do klimatu i atmosfery w danym momencie, bo inaczej byłoby to nieznośne. Jestem też fanem Bollywoodu.

To kiedy pan zatańczy?

Zawsze miałem kilka takich marzeń. Żeby robić przedstawienia w teatrach narodowych - robiłem. Żeby wystąpić na scenie jako rockman - też się spełniło.

A w jakiej sztuce?

Przez kilkanaście lat grałem w punkowym zespole. Nazywał się Herrkopf. To był bardzo niszowy zespół, grał tak zwaną muzykę regresywną. Regresywność tej muzy polegała na tym, że nikt kompletnie nie chciał tego słuchać. Graliśmy to tak, żeby publiczność w trakcie wychodziła. Takie mieliśmy zadanie. Właściwie zawsze się udawało, na końcu zostawaliśmy sami i to był największy sukces (śmiech).

A ten Bollywood?

Kiedyś wspólnie z moim znajomym dyrektorem Baletu Narodowego w Chile zatańczyliśmy razem cykl przedstawień. Miał sporo wyrozumiałości, jeżeli chodzi o moje umiejętności taneczne.

To nie było punkowe pogo?

O nie. To był rodzaj performatywnego działania. Nazwaliśmy to „summitami” od angielskiego słowa oznaczającego spotkania na szczycie.

Po zaangażowanej komedii, jaką byli „Sąsiedzi” „Leon i Matylda” są według pana…

Dramatem psychologicznym, momentami zabawnym. Mam nadzieję, że w pewnym momencie śmiech będzie zamierał w gardle.

Robi pan teatr na nasze czasy?

Sądząc z odzewu widzów, wydaje mi się, że to o czym mówię bardzo ich dotyczy. To jest po prostu współczesne.

Jaki teatr chciałby pan tworzyć dziś?

Potrzebny widzowi. „Leon i Matylda” to przykład teatru, który wzbudza refleksję i przede wszystkim działa na emocje widza. Nieemocjonalne podejście do spektaklu nie ma sensu. To jest jedyne żywe i prawdziwie ludzkie miejsce na ziemi, gdzie powinniśmy się targać emocjami. Staram się tworzyć teatr, w którym najważniejsze są emocje i udaje się jej wywołać także u widzów.

Jaka przyszłość czeka teatr?

Myślę, że staną się takimi małymi miejscami, do których będzie przychodziła publiczność poszukująca odpowiedzi na własne trudne pytania. Powstaną też duże centra kultury masowej, nie do końca związane z teatrem, a generalnie z rozrywką.

Klasyka zawsze znajdzie miejsce na scenach?

Myślę, że coraz rzadziej.

To już nie zobaczymy „Antygony”?

Może tak być, że za dziesięć lat zainteresowanie klasycznym teatrem spadnie. Jakiekolwiek media wizualne zwyciężą klasyczny teatr, będzie bardzo trudno coś zobaczyć na żywo. Z pewnością wiele teatrów będzie nadal ją wystawiać, ale raczej w Europie niż w Polsce. Mają na to wpływ warunki ekonomiczne, niedofinansowanie teatrów.

To niedofinansowanie może zabić podstawową edukację teatralną?

Ale tak jest. Gdyby Piotr Półtorak miał swobodną możliwość dysponowania pieniędzmi, nie sądzę, żeby rzucał się na jedną czy drugą farsę pod rząd. Na pewno wprowadziłby tytuł, który byłby zaczynem do dyskusji społecznej w Polsce. Ale na takim tytule po prostu traci się finansowo.

Czy jest możliwa jeszcze jakaś awangarda, można coś odkryć czy tylko szokować?

Zawsze można coś znaleźć. Teatr jako jedna z niewielu sztuk zawsze dochodził do sytuacji granicznych. Teatr bez aktora, bez sceny, zaprzeczenie spektaklu, i tak dalej. Wydaje mi się, że ciągle istnieje jakaś taka możliwość i forma odkrycia czegoś nowego. Z tego co oglądam w Polsce i zagranicą, nie sądzę, żeby było coś rewolucyjnego. To nie oznacza, ze teatr się kończy, obraca wokół własnej osi. Wydaje mi się, ze wszystko jest możliwe.

Z jakiego teatru pan chciałby pozostać zapamiętany?
Z teatru dającego wzruszenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny