Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dobre, ale tak nie do końca, czyli kilka słów o filmie: "Beats of Freedom - Zew wolności"

Tomasz Mikulicz
Kadr z filmu: "Beats of Freedom – Zew wolności”
Kadr z filmu: "Beats of Freedom – Zew wolności” Fot. Materiały dystrybutora
Wyszedł w końcu pełnometrażowy dokument o narodzinach rocka w Polsce. To bardzo dobrze, jednak jego twórcy mogli by się nieco bardziej postarać.

Film zaczyna się od przyjazdu do Polski Chrisa Salewicza. To znany brytyjski dziennikarz muzyczny polskiego pochodzenia, który zapragnął poznać kulisy narodzin w Polsce mody na rock. W tym celu spotyka się z czołowymi polskimi artystami lat 80. i pyta ich o dni, kiedy grało się na byle czym, a w sklepach brakowało nawet papieru toaletowego. Poznajemy więc kultową już opowieść o tym, jak to Brygada Kryzys nie chciała zagrać koncertu, bo władze kazały napisać na plakacie Brygada K. Oglądamy happeningi organizowane przez Pomarańczową Alternatywę czy też dowiadujemy się jak bezpieka planowała zniszczyć punków zjeżdżający się na festiwal w Jarocinie.

I niby wszystko jest w porządku, ale jakoś czegoś w tym filmie brakuje. Przede wszystkim, nie podoba mi się sam pomysł, by gwiazdy rocka opowiadały swoje historie komuś, komu trzeba tłumaczyć wszystkie, jak to się mówi, oczywiste oczywistości. Film staje się przez to nudny dla tych, którzy już to wiedzą. Oglądając "Beats of Freedom" miałem też czasami wrażenie, że wszystko było zrobione jakby trochę od czapy. Wypowiedziom brakowało głębi (to przez pozbawione często dociekliwości pytania, które były zadawane artystom), a materiał filmowy stanowiły dobrze znane nawet umiarkowanym fanom filmów dokumentalnych klisze. Nie oznacza to, że w narracjach artystów nie było kilku ciekawych smaczków. Lech Janerka opowiadał na przykład o tym, że cenzor kazał mu wyrzucić z piosenki wyrażenie: "paramilitarne gołębie". Zbigniew Hołdys wspominał o szacunku jakim w społeczeństwie cieszyli się rockmani. Wyp... na koniec kolejki, gwiazdor jeb.. się znalazł - tak witano ich w sklepie. W filmie mogło się też podobać to, że zazwyczaj nie przerywano puszczanych piosenek w pół słowa (co jest częstą praktyką w polskich filmach dokumentalnych), dzięki czemu muzyka nie była tylko tłem do snutych opowieści, ale te opowieści współtworzyła.

Generalnie oceniłbym "Beats of Freedom" na czwóreczkę. Ten stosunkowo wysoki wynik film zawdzięcza przede wszystkim temu, że tego typu dokumentów nie wyszło w naszej historii zbyt wiele i trzeba się cieszyć z tych, które powstają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny