Na upartego jest tu i romans i odrobina kina akcji i sceny rodem z „Jabberwocky”. Tyle, że tym razem w średniowiecznym niemal anturażu pojawiają się marokańscy uchodźcy. A może to tylko się śni głównemu bohaterowi? Bo „Człowiek, który zabił Don Kichota” to przede wszystkim fantastyczne balansowanie pomiędzy jawą i snem. Główny bohater budzi się i zasypia, walczy ze schizofrenią swojego dawnego aktora, ale wykazuje przy tym nadzwyczajną elastyczność.
Bo też jest reżyserem filmowym, który co prawda zaprzedał dusze reklamie, ale jeszcze nam wszystkim pokaże. A zatem próba autobiografii? Może po części, ale bardziej zabawa kinem, jego nieograniczonymi możliwościami zabierania nas w światy iluzji, bez uciekania się do mozolnego generowania komputerowych dziwadeł. „Człowiek, który zabił Don Kichota” to przy tym udana kpina z marzeń o sławie, ze świata wielkich gwiazd i ich małych interesików i oczywiście upadłych kobiet. Ale nie ma obawy – miłość i tak zwycięży.
A zatem, mimo ponad dwóch godzin, można z dużą dozą optymizmu zasiąść w kinowym fotelu i cieszyć oczy opowieścią o błędnych rycerzach XXI wieku – to przecież „neverending story”.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?