Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Cichucki. W "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie" ludzie zwariowali

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Marek Cichucki pojawi się na scenie Teatru Dramatycznego już w najbliższą sobotę i niedzielę (2 i 3 grudnia 2017). To jedyna okazja do zobaczenia w tym roku „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”.
Marek Cichucki pojawi się na scenie Teatru Dramatycznego już w najbliższą sobotę i niedzielę (2 i 3 grudnia 2017). To jedyna okazja do zobaczenia w tym roku „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”. Anatol Chomicz
Marek Cichucki zanim został aktorem zdobył dyplom technika budowlanego. Debiutował w filmie główną rolą w „Spowiedzi dziecięcia wieku”, teraz gra ojca w spektaklu „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”.

Dlaczego został pan aktorem?

Marek Cichucki:
Poczułem, że odnalazłem w sobie talent. W tamtym czasie i miejscu zdecydowałem, że to będę robić.

Gdzie to było?

W Augustowie. W siódmej klasie szkoły podstawowej stwierdziłem, że aktorstwo to moja ścieżka.

W Augustowie nie ma teatru.

„Życie jest teatrem, teatr jest metaforą życia”. Ale była Szkoła Podstawowa nr 4. Bardzo kreatywna. W tym czasie była ćwiczeniówką dla liceum pedagogicznego. Mieliśmy plastykę, umuzykalnienie, uczniowie od pierwszej klasy mogli uczestniczyć w zespole muzycznym. Można było grać na instrumentach, ćwiczyć w kole SKS i także wyżywać teatralnie.

A potem liceum?

Nie. Chciałem trochę spokoju od życia. Chciałem zostać leśnikiem. Jednak w internacie w Rucianem-Nidzie poczułem się jak na safari. Zrozumiałem, że decyzja o nauce w tej szkole była błędem.

Wrócił pan do Augustowa i co wówczas?

Poszedłem do takiej szkoły, w której było miejsce. W Technikum Budowlano-Elektrycznym byli wspaniali nauczyciele, potrafili widzieć człowieka i rozumieli, że w wieku 16 lat można popełnić błąd, nie wiedzieć jeszcze czego się chce, nie odkryć w sobie talentu. Pomagali naprostować te drogi. Mną zaopiekowała się polonistka, pani Krystyna Juchniewicz i pomogła realizować się artystycznie na scenie. Grałem też w orkiestrze dętej i w zespole muzycznym u pana Tomasza Kanozy i w szkolnym teatrzyku.

Potem wybrał pan wydział aktorski na filmówce w Łodzi?

Teatr Dramatyczny. Opowieści o zwyczajnym szaleństwie

Teatr Dramatyczny. Grzegorz Chrapkiewicz. Opowieści o zwycza...

Tak. Kolega Andrzej Krukowski z Augustowa, który już studiował tam od roku powiedział mi: „nie przejmuj się egzaminem, rób to co umiesz jak najlepiej, jeśli czegoś nie zrozumiesz - zapytaj, upewnij się czego chce komisja i postaraj się to zrobić. I pamiętaj - kupią cię albo nie. I nie miej o to żalu.”

Pamięta pan co się działo w Łodzi podczas stanu wojennego?

Studia rozpocząłem w 1981 roku. Rozumiałem, że w 1980 roku zaszły w Polsce ważne zmiany, są potrzebne i ufałem, że wodzowie Solidarności prowadzą je w dobrym kierunku. Zostawiłem to im, a sam zająłem się nauką i studiowaniem. Wprowadzenie stanu wojennego i przymusową przerwę w nauce, odebrałem jako potrzebny odpoczynek od studiów. Po powrocie na uczelnię dowiedziałem się o internowanych studentach, widziałem wojsko na ulicy.

W tej sytuacji największy sens znajdowałem w studiowaniu, w zatopieniu się w fikcyjny świat prawdziwych, głębokich uczuć, prawdy i sprawiedliwości, które zwyciężają, miłości, która nie przemija.

Ale w tym czasie był bojkot teatrów, aktorzy występowali raczej w kościołach.

Studiowałem to, co umieli moi koledzy występujący w kościołach, czy grając w teatrze domowym. Kiedy po studiach zacząłem pracę w teatrze, spotkaliśmy się. Moi koledzy, którzy skończyli szkołę w 1982 roku i znaleźli się w teatrach, nie przyjmowali ról w filmach przez trzy lata. Ominęły ich najlepsze lata, kiedy tuż po szkole mogli, być bohaterami młodej publiczności.

Czy Filmówka dała warsztat do grania w teatrze?

Wówczas w Polsce, poza kilkoma wyjątkami, aktorzy grali w teatrach. Również w filmówce tak nas kształcono. Naturalnie, mieliśmy łatwiejszy kontakt z operatorami i reżyserami filmowymi - co wykorzystywaliśmy grając w etiudach szkolnych. Od drugiego roku studiów graliśmy epizody i statystowaliśmy w zawodowym kinie. Jeszcze w szkole zagrałem główną rolę w filmie „Spowiedź dziecięcia wieku”. Potem przyszło życie i zrozumiałem, że bardziej interesuje mnie teatr, granie w filmach traktowałem jako uzupełnienie budżetu. Łatwo tak myśleć, gdy gra się w artystycznych teatrach.

Zaczynał pan w Łodzi, potem była Warszawa, Praga, ba nawet Petersburg?

To konsekwencje decyzji, że teatr jest ważniejszy. W Pradze był to Teatr NovoGo Fronta, a przez nich dotarłem do Teatru Formalnego Andrzeja Mogucziego w Sankt Petersburgu.

W jakich miastach, krajach, teatr ma największe poważanie?

Polski teatr jest ceniony chyba na całym świecie.

Miał pan okazję pracować z bardzo znanymi reżyserami choćby Kazimierzem Dejmkiem

To był niesłychanie profesjonalny, inżyniersko precyzyjny twórca. Z ogromną wiedzą zawodową. Reżyser, który „pilnował” nie tylko inscenizacji, ale również dykcji, wiersza, interpretacji. Znał aktora, wiedział jak powinien go poprowadzić. Był wymagający, ale bardzo dbał o higienę pracy. Natomiast generalne próby mogły trwać do rana. Oczywiście - pracował w emocjach i na to zawsze trzeba w teatrze pozwolić. Jego uwagi były może trudne do wysłuchania, ale właściwe.

Na co panu zwrócił uwagę?

Na wiele rzeczy - i zawsze miał rację.

„Prorok Ilja” to jeden z ważniejszych dramatów, które zdefiniowały supraski Teatr Wierszalin, pan też grał w wersji reżyserowanej przez Mikołaja Grabowskiego w Łodzi.

Przygotowywałem się do roli jak najrzetelniej studiując postać, którą miałem zagrać. Kolega z Gminy Żydowskiej w Łodzi uświadomił mi, kim była moja postać - Żyd - obwoźny sprzedawca z kramem na motocyklu oraz wyczerpująco przeanalizował tło historyczne na Grzybowszczyźnie. Praca nad tym spektaklem to było jak docinanie puzzli, aby pasowały do obrazka.

Miał pan jeszcze kontakty z takimi rolami, które budziły wątpliwości?

„Kadisz” - przy tamtym spektaklu do drugiej próby generalnej „przemalowywano” obrazek, aby pasował do puzzli. Wycofałem swoje nazwisko z afisza. Po drugiej generalnej dyrektor Grabowski nakazał przywrócić „oryginalne puzzle i obrazek”. Już nie była to historia o Jedwabnem opowiedziana przy pomocy historii o Tewiem Mleczarzu (znanej widzom również jako „Skrzypek na dachu”). Afisz jednak był już wydrukowany, a na nim mój pseudonim Moslemin Con. Jednak spektakl był wzruszający.

Niedawno też zdarzyło się panu dość spektakularnie zaprotestować. W 2014 roku odmówił pan w Teatrze „Pinokio” czytania sztuki „Golgota Picnic”. Uczestniczył pan w próbach, ale widowni oświadczył, że odstępuje od pracy.

Nie odstąpiłem od pracy. Była to prywatna inicjatywa ludzi, którzy do tego przystąpili. Potwierdziło się to w sądzie, wiec proszę nie używać już więcej tego sformułowania. Teatr jest dobry albo zły. Jak chcemy robić teatr lewacki, to przeważnie jest to zły teatr. Dejmek też próbował robić teatr lewacki i wycofał się.

Ale to było wieki temu.

Stwierdził - pomyliliśmy się. Taki teatr nie ma sensu.

Pan też doszedł do wniosku, że się pomylił? Zgodził się na czytanie, a kiedy pojawiła się publiczność powiedział: Nie, dziękuję?

To była prywatna inicjatywa twórców. Chciałem wiedzieć, co to za tekst. Pomyślałem, że spotkamy się jak u cioci na imieninach i pomiędzy zawodowcami będziemy mogli podyskutować. Zadać sobie pytanie, dlaczego jeszcze raz, nie pamiętając o historii, wchodzimy w stare buty. Dlaczego znowu próbujemy robić teatr, który sieje ferment przy pomocy prostackich prowokacji. Dlaczego próbujemy robić ferment przy pomocy wbijania ludzi w fotel, zarzucając ich obrazami, o których z góry wiadomo, że będą ich szarpać. Taki rodzaj teatru jest… niegodny.

Skończyło się to dla pana wyrzuceniem z pracy.

A potem sąd mnie przywrócił do pracy. Stwierdził, że dyrektor się pomylił i kłamał. Dyrektorowi moja postawa skojarzyła się z postawą profesora Chazana (lekarz, który odmówił aborcji przyp. red.).

Przeraziła pana polaryzacja społeczeństwa w tej sprawie?

To również świadczy o tym, że teatr jest ważny. I dobrze.

Ważniejszy od kina, jak twierdził Lenin?

W przeciwieństwie do kina, teatr jest „żywym” medium - tu i teraz. Może przez tę obecność żywego aktora teatr działa mocniej.

Ale nie pytałem o teatr, tylko o te protesty - jedni chcieli wyświetlać, inni nie dopuścić do pokazów nagrania „Golgota Picnic” nawet go nie znając.

A jeszcze inni, nie widząc spektaklu postanowili go promować. Dyrektorzy publicznych scen, którzy nie przeczytali tekstu, nie obejrzeli spektaklu, zgodzili się pokazać go w prowadzonych przez siebie teatrach. Zdecydowali, nie oglądając wcześniej spektaklu - pokazać go widzom. Tak się stało. Ale o tym nikt nie mówi.

Jak pracowało się przy „Bożej podszewce”? Ten serial wzbudzał od początku kontrowersje - a jak pan się w nim czuł?

Tekst brzmiał dobrze. To była spójna historia o losach rodziny. Poznaliśmy panią Teresę Lubkiewicz-Urbanowicz, autorkę sagi. Kiedy dowiedziałem się, że jest jedną z bohaterek tej opowieści, wiedziałem którą i jakie były jej losy, to było porażające. Byłem wzruszony, że zdecydowała się opowiedzieć swoją historię i że mogę w tym zagrać. Z prywatnego spotkania ze starszym aktorem pamiętam, że uważał że Kresy, a sam pochodził z tamtych stron, zostały w tym serialu przedstawione koszmarnie. Sądziłem, że przesadza. Pierwsza seria wydała mi się atrakcyjna i przybliżająca epokę na tle losów rodziny. Być może drugą serię widzowie mogli odczuć jako pedagogikę wstydu.

Ale kto się uczy historii z filmów?

Uczymy się nieustannie i zewsząd. Dlatego nawet idąc do teatru warto nie tylko przeczytać recenzję, o ile możliwe - przeczytać dramat, zapytać znajomych, dowiedzieć się czy na pewno idziemy na to, czego się spodziewamy. Idziemy na lekturę szkolną, a budzimy się na seansie „dla dorosłych”.

A jakie emocje wzbudza w panu ojciec w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie”?

Żal mi tego człowieka, jak i wszystkich bohaterów w tym dramacie.

Czy dziś faceci pozwalają się stłamsić kobietom?

Mój bohater nie znalazł miejsca w sercu żony - więc zadowolił się miejscem pod pantoflem.

Lubi pan swoją postać?

Lubię ją grać. Ten dramat daje prawdziwą satysfakcję aktorowi. Wyraziście wykreowany świat. Świat, który zwariował, a raczej, w którym ludzie zwariowali.

A jak wygląda pana życie rodzinne, dzieci, żona?

To temat na inną „opowieść”. Wszystkim życzę, aby z miłością, mądrością i wiarą budowali udane małżeństwa. Mnie się nie udało i bardzo nad tym boleję.

Od czasów studiów co jakiś czas udziela się pan także jako pedagog?

Prowadzę warsztaty, realizuję przedstawienia z amatorami i nie tylko.

Sprawia to panu przyjemność?

Zdarza się, że wyjeżdżam na warsztaty na trzy weekendy, bo na tyle akurat dom kultury zdobył pieniądze, a zostaję trzy miesiące i zamiast prób czytanych robimy przedstawienie. Tak się zdarzyło w Suwalskim Ośrodku Kultury, gdzie dwa lata temu wystawiliśmy z amatorami „Trzy siostry” Czechowa. Kilka lat temu zrealizowałem tam „Wesele Figara”.

Ale z kim?

Z młodymi śpiewakami, studentami śpiewu klasycznego. W czasie festiwalu Ars Musica organizowanego przez panią Marlenę Borowską. Wokalnie śpiewaków przygotowywał Bogdan Makal, orkiestrą dyrygował maestro Kazimierz Dąbrowski. To były warsztaty.

A jak się reżyseruje samego siebie? Monodram „Belfer” to szczególny rodzaj kontaktu z publicznością?

Długo szukałem formy na to przedstawienie.

Dłużej niż tekstu?

Zachwyciłem się tekstem. Zacząłem interesować się szkołą i zrozumiałem, że trzeba go czytać przez to, co się dzieje w szkole. Nie będę przecież opowiadał w Polsce o francuskiej szkole. Zbierałem informacje z polskich szkół i kiedy dowiedziałem się, że w jednej szkole nauczyciel jest poniżany…

Wkłada pan sobie podczas spektaklu kosz na głowę?

…z takim poczuciem zaczynam przedstawienie. Moja postać to zupełny błazen, klaun, osoba niepotrzebna, z której się można śmiać, drwić, a kiedy przedstawienie się kończy wszyscy wstają w milczeniu i z szacunkiem czekają aż nauczyciel wyjdzie z sali.

Za każdym razem musi pan stoczyć walkę o widza?

To jest żywe spotkanie. Dla osób mniej zaznajomionych z teatrem problemem jest ustalenie, czy jestem aktorem czy nauczycielem.

Grał pan w szkołach?

Tak. Ale zawsze budujemy przestrzeń tak jak w teatrze - tak jak wymaga tego przedstawienie. Nauczyciel jest przyparty do muru. Chodzi o to, żeby cała grupa poczuła się silna i przeciwko nauczycielowi. I wszyscy blisko niego. Mogą go niemal wtopić w ścianę oddechem. W dodatku w szkole, uczniowie są „na swoim boisku”.

Czerpie pan od nich tę energię?

W czasie przedstawienia oddech widzów, który miał mnie wtopić w ścianę, unosi mnie w górę.

Wierzy pan, że dziś nauczyciel może być bardziej szalony niż bohaterowie opowieści o zwyczajnym szaleństwie?

Powtórzę za nauczycielem, autorem dramatu „Belfer”: „od nauczyciela uczniowie oczekują wszystkiego; powinien ich kochać, dawać im swoje serce.” To przesłanie płynie z mojego monodramu.

To co zrobić, żeby nie oszaleć w życiu, kiedy trzeba tak się ścigać?

Wiedzieć kim się jest, po co się jest i gdzie chce się być. Acha, i jeszcze: Czy w dobrym wyścigu bierze się udział? Bo do mety dobiegniemy, to pewne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny