MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jan i Zofia Mikołuszkowie: Nie mają czasu na nudę. Ciągle budują i pomagają

Wojciech Jarmołowicz [email protected]
W swoim domowym gabinecie Jan Mikołuszko ma mnóstwo książek i wiele fotografii ze swoich wypraw w ciekawe miejsca na świecie.
W swoim domowym gabinecie Jan Mikołuszko ma mnóstwo książek i wiele fotografii ze swoich wypraw w ciekawe miejsca na świecie. Wojciech Wojtkielewicz
Pieniądze nigdy nie były celem w naszym życiu, choć nie ma co ukrywać, że dziś stać nas na wiele - mówią Zofia i Jan Mikołuszkowie. - Dla nas ważniejsza jest świadomość, że poradziliśmy sobie w życiu i sprostaliśmy wyzwaniom.

Po studiach, jako inżynierowie, w 1973 roku przyjechaliście do Bielska Podlaskiego, dostaliście mieszkanie. Pamiętacie, ile miało pokoi, ile metrów?

Zofia Mikołuszko: To było służbowe, trzypokojowe mieszkanie, przy ulicy 1 Maja 21. 60 metrów kwadratowych.

Jan Mikołuszko: Mieliśmy już córkę Ewę, żona była z drugim dzieckiem, Wojtkiem w ciąży.

Później niemal cały czas pracowaliście razem, nie byliście tym zmęczeni?

JM: To nie jest na dłuższą metę dobre, wiele spraw z pracy przenosi się do domu, ale jakoś udało się nam to pogodzić. Potem przyzwyczailiśmy się do takiej sytuacji i tak już było zawsze. Inaczej nie umiemy.

Jak zapamiętaliście ciężkie i dziwne lata 70. i 80. ubiegłego wieku?
ZM:Pracowałam, dzieci chodziły do przedszkola, szkoły. Mieszkał wtedy z nami ojciec Jana, później także moja mama. Każdy z nich dostał jeden pokój , a my we czwórkę musieliśmy się zmieścić w dwóch. Było normalnie.
JM: To nie były dziwne czasy - byliśmy młodzi, mieliśmy swoje towarzystwo, chodziliśmy na dancingi, jeździliśmy na Mazury, pływaliśmy żaglówkami, były spływy kajakowe. Była zasadnicza różnica: w tamtych czasach na budowach dużo piło się wódki, i to na wszystkich szczeblach. Wtedy to nie było traktowane jako coś złego, taki był obyczaj. Ale był to ustrój niedoborów, ciągle trzeba i w życiu prywatnym, i firmowym - ciągle trzeba było coś załatwiać.
Fakt, budowlańcy nie wylewali za kołnierz
JM: Pamiętam, jak pierwszy raz poszedłem na wódkę z dyrektorem i kierownikami. Był to dla mnie zaszczyt - ja gówniarz, a tu firmowa starszyzna. Przy wódce rozmawialiśmy o pracy i można było te biesiady traktować jak spotkanie integracyjne. Tak jak dzisiaj robią Japończycy - oni, co kilka dni chodzą się integrować, wspólnie pijąc. Ale zdarzały się też mało komfortowe sytuacje.
To znaczy?
JM:Kiedyś małżonka przyprowadziła mi dzieci, gdy prowadziłem naradę przy wódce i powiedziała, że teraz jest czas, bym nimi się zajął. O gorszych sytuacjach nie będę teraz opowiadać.
Pierwsza wasza spółka giełdowa to debiut Unibudu na parkiecie w 1997 roku.
ZM:To była pierwsza w naszym województwie pracownicza spółka giełdowa, nie mieliśmy tam większościowych udziałów.
JM: To była spółka pracownicza i jako taka byliśmy trzecią w kraju z branży budowlanej, która weszła na Giełdę Papierów Wartościowych.
Po co wprowadzaliście przedsiębiorstwo na giełdę?
ZM: Podstawowy cel to było zyskać pieniądze na rozwój spółki.
JM: Myśmy kompletnie nie mieli pojęcia o rynkach kapitałowych. Ale firmie potrzebne były pieniądze, bo byliśmy biedni. Wszystkie pieniądze pracowników poszły na wykup przedsiębiorstwa, własnych pieniędzy na rozwój firma nie miała. Jak byśmy byli chytrzy i mądrzy, to już wtedy zdobylibyśmy większościowy pakiet udziałów w spółce. Ale nie byliśmy, potrafiliśmy tego zrobić. Cieszyliśmy się, że co prawda umiemy poruszać się na giełdzie, ale nie byliśmy przygotowani do tego taktycznie i też mentalnie. Ta sytuacja nas przerastała.
Jakiś czas potem rozpoczął się warszawski etap Waszego życia. Kiedy przeprowadziliście do stolicy?
JM: W roku 1999 zacząłem kierować dwoma firmami - bielskim Unibudem i Budimeksem Warszawa. Był taki plan, by połączyć je z Budimeksem S.A. w jedną firmę - Budimeks Unibud. To był trudny dla mnie chyba najtrudniejszy czas w moim życiu zawodowym. ZM: Dołączyłam do męża w 2001 roku, i kupiliśmy w Warszawie mieszkanie. Jak podsumowalibyście okres warszawski w Waszym życiu?ZM: Dla mnie był to bardzo dobry czas: przyszły na świat nasze wnuki, mogłam pomóc dzieciom. Jednocześnie pracowałam w Budimeksie, rozwijałam się zawodowo. Ale tak naprawdę, to nigdy nie opuściłam Podlasia: byłam dyrektorem rynku podlaskiego w Budimeksie. Później, gdy pojawiła się możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę, skorzystałam z tego. JM: Praca w Warszawie wiązała się z o wiele wyższym wynagrodzeniem. Robiłem to samo co w Bielsku, a dostawałem dużo większe pieniądze. Wtedy też poznaliśmy wielu ludzi, nawiązaliśmy ciekawe kontakty. Dla mnie to była również nauka zarządzania dużymi firmami, według standardów kapitalizmu zachodnioeuropejskiego. Dlaczego w 2002 roku postanowiliście wrócić na Podlasie, zmienić swoje życie?JM: Inicjatorką zmian była moja żona. ZM:Budimex przymierzał się do sprzedaży spółek zależnych, niewielkich firm budowlanych. Powiedziałam do Jana, że powinniśmy kupić Unibep. Wierzyłam w męża, wiedziałam, że potrafi zarządzać, ma dużą wiedzę i umiejętności, więc czemu nie spróbować swoich sił w biznesie. Bielska firma kosztowała dwa miliony złotych. Skąd mieliście pieniądze?JM: Byliśmy akcjonariuszami Unibud-u, sprzedaliśmy akcje, mieliśmy też jakieś własne pieniądze. ZM: Firmę kupowało kilka osób, więc nie tylko my wykładaliśmy pieniądze, myśmy mieli 30 proc. udziału. Wpłaciliśmy część, pozostałą pokryliśmy z pierwszej dywidendy, którą wypłaciła nam spółka. JM: Pozostali udziałowcy Unibepu to byli ludzie, z którymi pracowaliśmy wiele lat, do których mieliśmy zaufanie. Wiedzieliśmy, że mogą pomóc firmie i że możemy się dogadać. Po raz drugi na giełdę, tym razem już swoją firmę - Unibep - wprowadziliście w roku 2008?JM:Tym razem było to zrobione profesjonalnie, wykorzystaliśmy nasze doświadczenie. Były trzy główne przyczyny wejścia na parkiet. Pierwsza to pieniądze, by dostać fundusze na kolejne lata, na rozwój. Po drugie, wśród głównych udziałowców nie ma następców, więc akcje potraktowaliśmy jak towar, który zawsze można sprzedać. Po trzecie, spółka giełdowa jest firmą transparentną, inaczej i lepiej traktowaną przez instytucje finansowe, a my - którzy wyrośliśmy z małej firmy - cały czas mieliśmy problem z przekonaniem do siebie wielkich inwestorów i banki. Jak pokazujemy, że audytorzy sprawdzają nas, że giełda pozytywnie nas ocenia, to inaczej nas postrzegają. ZM: I jeszcze jedno: wszyscy wspólnicy założyciele w końcu mieli jakieś porządne prywatne pieniądze, gdyż sprzedaliśmy trochę akcji. Nie myśleliście, by zmienić strukturę akcjonariatu, najwięcej akcji Unibepu ma pani Zofia, pan Jan ma tylko ich śladową liczbę?ZM: Po co zmieniać? Przecież i tak jest to współwłasność małżeńska. Jak będziemy chcieli coś pozmieniać w swoim życiu, to przecież można się podzielić. JM: Kiedyś myślałem, że prezes spółki powinien mieć pokaźny pakiet akcji, gdyż jest ojcem sukcesu spółki. Ale później doszedłem do wniosku, że to tylko kłopot. Oczywiście, tyle lat wspólnego życia to nie tylko chwile szczęścia i nie zawsze było "cukierkowo". Zdarzały się też sytuacje trudne między nami. Najczęściej żona była niezadowolona ze mnie. Przeżyliśmy to, starzejemy się razem, zaakceptowaliśmy całe nasze życie i dzisiaj trzeba powiedzieć: nie ma takiej potrzeby. Dziś bardziej się czujecie finansistami czy zarządcami?ZM: Nie czuję się ani finansistką, ani zarządcą. Jestem właścicielką znaczącego pakietu akcji firmy, to jest moje zabezpieczenie finansowe. Od początku założyliśmy, że spółka będzie wypłacać dywidendę, a to nam wystarczy na godne życie. Natomiast nikt nie planuje sprzedaży tych akcji. Jednym z ważnych celów było m.in. podwyższenie standardu swego życia. Dziś nie muszę się zastanawiać, co i ile kosztuje, po prostu, to kupuję. JM: Zawsze byłem zarządcą, a finansistą przy okazji. Musiałem się nauczyć finansów, taka była potrzeba. Pani mąż wciąż jest obsypywany nagrodami. Co Pani wtedy czuje? ZM: Jest to miłe uczucie, że mąż został przez kogoś, czy jakąś organizację doceniony. Ale nie przywiązuję do tych nagród wielkiego znaczenia. Naprawdę, nie jest to dla mnie wielkie wydarzenie. JM: Gdy nagroda naprawdę jest prestiżowa, żona to docenia, lecz rzeczywiście nie jest to dla niej bardzo ważne. A może jest Pani trochę zazdrosna?ZM: Bardzo nie lubię być w świetle reflektorów, nie lubię być na salonach, brylować w towarzystwie. Doceniam męża, jego umiejętności, jego nagrody, ale nie jest to dla mnie wielkie wydarzenie. Dziś praktycznie możecie już odpoczywać. Jak wygląda Pani dzień?ZM: Do pracy nie jeżdżę - mąż przejął po mnie obowiązki w radzie nadzorczej, tylko czasem zaglądam do firmy, z ciekawości. Mam trzy działki, pięć psów, które odwiązaliśmy od drzew w lesie, koty, same podrzutki, opiekuję się nimi. Bardzo dużo czytam. JM: Zosia jest bardzo rodzinna, lubi, aby wokół niej było gwarno. Jak tylko jest możliwość, to ściąga rodzinę do naszego domu. Podczas wakacji bywają tygodnie, że u nas jest nawet kilkadziesiąt osób. ZM: Czasem jest 14-16 dzieci, moje siostrzenice z dziećmi, moje wnuki i podopieczne z domu dziecka. Jest wesoło. Oczywiście, mam pomoc, bo sama nie dałabym rady podołać wszystkim obowiązkom. Nie wyobrażam sobie, jak można się nudzić. Gdy widzi pani zestawienia, z których wynika, że pani majątek to ponad 70 milionów złotych, to co pani czuje?ZM: To liczenie jest proste - jest to pomnożenie liczby naszych akcji przez kurs i to daje taką kwotę. Ale proszę pamiętać, że to tylko kwota hipotetyczna. Te codzienne pieniądze to moja emerytura i pobory męża. Dlatego uważam, że takie liczenie jest złudne - niby masz taki majątek, ale nic z tego nie wynika. JM: Ale trudno zaprzeczyć, że w naszym wypadku -gdy zaczynaliśmy praktycznie od finansowego zera, gdy podejmując pracę nie mieliśmy pieniędzy, a biegała już nasza córka - ten dorobek daje satysfakcję. Że poradziliśmy sobie, że udało się nam sprostać wyzwaniom. Mamy fajną rodzinę, dwa małżeństwa naszych dzieci, pięcioro wnucząt. Ja osobiście jestem osobą spełnioną i to mi daje komfort życia. ZM:** Pieniądze nigdy nie były celem w naszym życiu. Bardzo nie lubię, gdy ktoś głośno mówi o moim majątku. Wolę usiąść w kościele w ostatniej ławce, nie chcę być na świeczniku. Wspomagamy wiele organizacji i wielu ludzi. Ale to jest nasza sprawa, nie na pokaz.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny