Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ignacy Karpowicz: katastrofa smoleńska objawiła mit Polski jako Chrystusa Narodów

Tomasz Mikulicz
Ignacy Karpowicz (ur. w 1976 r. w Słuczance koło Białegostoku), pisarz, podróżnik. Autor pięciu książek (”Niehalo”,  "Cud”,  "Gesty”, "Nowy Kwiat Cesarza” oraz "Balladyny i romanse”). Jest podwójnym laureatem przyznawanej przez białostocki magistrat nagrody im. Wiesława Kazaneckiego. W ubiegłym roku za powieść "Gesty“ był nominowany do nagrody literackiej Nike.
Ignacy Karpowicz (ur. w 1976 r. w Słuczance koło Białegostoku), pisarz, podróżnik. Autor pięciu książek (”Niehalo”, "Cud”, "Gesty”, "Nowy Kwiat Cesarza” oraz "Balladyny i romanse”). Jest podwójnym laureatem przyznawanej przez białostocki magistrat nagrody im. Wiesława Kazaneckiego. W ubiegłym roku za powieść "Gesty“ był nominowany do nagrody literackiej Nike. Fot. Wojciech Oksztol
Na pewno nie mam sielskiego obrazu Białegostoku. Od swego miasta po prostu więcej się wymaga. Jednak nie ma paniki, Białystok w ostatnich latach zmienia się na lepsze - mówi Ignacy Karpowicz, pisarz.

Kurier Poranny: Gdy rozmawialiśmy rok temu, mówił Pan, że w najnowszej książce wykorzysta motyw zawirowania wokół zamiany patrona białostockiego Teatru Dramatycznego z Aleksandra Węgierki na Józefa Piłsudskiego. Nowa książka "Balladyny i romanse“ właśnie trafiła do księgarń. Jest w niej nasz teatr?

Ignacy Karpowicz: Nie. W książce jest, co prawda dużo Białegostoku, lecz tym razem akcja dzieje się raczej poza centrum. Najwięcej w okolicach technikum mechanicznego przy Broniewskiego. To do tej szkoły chodzi główny bohater, w tamtych okolicach demoluje przystanki. Inne postaci też mieszkają poza centrum i raczej nie mają po co tam się udawać. Nie bawią się w knajpach, nie spacerują po Plantach.

Jednak tłem powieści jest Białystok?

- Poza Białymstokiem jest jeszcze Warszawa. Reszta akcji dzieje się w Niebie lub Piekle.

Nadal Pan krytykuje Białystok?

- No cóż, na pewno nie mam sielskiego obrazu miasta. Większość osób żywi podobny stosunek do miejsc, w których się urodzili, czy mieszkali przez wiele lat. Niedawno, przez jakiś czas przebywałem we Wrocławiu. Wydawało mi się, że to super-miasto. A znajomi, którzy tam mieszkają, też są wkurzeni na różne rzeczy. Od swojego miasta po prostu więcej się wymaga. Jednak nie ma powodów do paniki. Białystok, szczególnie w ostatnich latach, zmienia się na lepsze. Przede wszystkim chodzi o zmianę mentalności władz w stosunku do wspierania kultury.

Ale żyć z pisania się pewnie nie da?

- Każdego z pisarzy trzeba pytać osobno. Mi się ta sztuka udaje. Samochodu nie kupię, domu się nie dorobię, ale przeżyć, przeżyję. Co tu ukrywać, miałem trochę szczęścia z pierwszą książką, która się spodobała sporej grupie czytelników i nieźle się sprzedała. Stąd też co jakiś czas odzywają się do mnie m.in. instytucje unijne, które organizują stypendia pisarskie w całej Europie. Ostatnio byłem na takich stypendiach w Niemczech i w Czechach. Miałem ciszę i spokój. Mogłem oddać się pracy nad książką.

Swego czasu uczył Pan w szkole. Czy wyobraża Pan sobie, że wraca z pracy i pisze powieści?

- Według mnie tak się nie da. Po ośmiu godzinach pracy głowa już nie pracuje. Na pisanie miałbym jakieś dwie godziny dziennie. Aby pisać, trzeba też dużo czytać. W takich warunkach powieść "Balladyny i romanse“ powstałaby pewnie nie w ciągu trzech lat, lecz dwudziestu.

W Pana najnowszej książce, podobnie jak w przypadku "Cudu“ wszystko kręci się wokół jednego, nieprawdopodobnego zdarzenia. Tam mieliśmy trupa, który nie tracił temperatury ciała, tutaj - zejście bogów na Ziemię.

- No tak. Ta powieść składa się z trzech części. Pierwsza to "Balladyny“, czyli zbiór realistycznych historii o zwyczajnych ludziach. W pewnym momencie wkrada się tu element irracjonalny. Otóż ludziom zaczyna brakować kawy i żelazek, tak jakby zupełnie wyparowały one ze świata. Część druga nazywa się "i“. Jej akcja dzieje się w Niebie - w mieście miast, chmurze chmur. Przypomina to stolicę jakiegoś zachodnioeuropejskiego kraju. Bogowie mieszkają w osobnych dzielnicach. W jednej domy mają bogowie greccy, w drugiej rzymscy, w trzeciej chrześcijańscy. Nie chcę zdradzać całej intrygi, ale pewnego dnia zstępują oni na Ziemię. I tutaj zaczyna się część trzecia, czyli "Romanse“, w której ludzie i bogowie zmuszeni są żyć obok siebie.

Moment spotkania sacrum z profanum musi być chyba piorunujący.

- Nie będę opowiadał szczegółów, by nie zepsuć czytelnikom efektu. Powiem tylko tyle, że bogowie bynajmniej nie spotykają na swej drodze ludzi głęboko wierzących. Są to raczej ci, których wiara wynika raczej z przyzwyczajenia i obrzędowości, niż z potrzeby duchowej. Na zasadzie: jak niedziela, to idzie się na mszę, a jak trzeba się żenić, to w kościele.

Mamy jednak do czynienia ze wszystkimi bogami naraz. Poza Stwórcą, jest też Zeus, Hermes. Uznaje się, że byli oni wytworami ludzkiej wyobraźni. Może kiedyś tak samo będzie np. z Jezusem?

- Bóg jest na pewno faktem kulturowym. W tym sensie jest wytworem człowieka. Weźmy na przykład Biblię. Nawet jeśli zgadzamy się, że jest to tekst święty, to przecież nikt - nawet wśród osób głęboko wierzących - nie twierdzi, że został on napisany przez Boga. Wiadomo mniej więcej kto kiedy i którą część Biblii pisał. Bóg na pewno jest wytworem człowieka i jego kultury. Pytanie tylko, czy jest jeszcze wyższy poziom i Bóg istnieje również niezależnie od człowieka. Jednak nikt nie zna odpowiedzi.

A co oznacza tytuł powieści?

- Tytuł "Balladyny i romanse“ nawiązuje oczywiście do "Balladyny“ Juliusza Słowackiego oraz "Ballad i romansów“ Adama Mickiewicza. Powody nadania takiego tytułu są trzy. Balladyna pojawia się jako jedna z bohaterek książki. Część akcji dzieje się przy ulicy Balladyny w Warszawie, a po trzecie - "Ballady i romanse“ kojarzą się jako tekst, który otworzył nową epokę w literaturze - romantyzm. A ja bardzo chciałbym ten romantyzm wreszcie zamknąć. W szczególności teraz, po tym wszystkim co się stało po katastrofie smoleńskiej, kiedy to znów odnowił się mit Polski jako oblężonej twierdzy, Chrystusa Narodów, itd.

W "Balladynach i romansach" jest o walce pod krzyżem?

- Nie. Zazwyczaj wyrzucam z powieści wszelkiego rodzaju rzeczy doraźne. O awanturze o krzyż pisałem w jednym z felietonów. Zaczynał się od tego, że gdyby wszyscy Chińczycy skoczyli jednocześnie z czterometrowej platformy, to udałoby się im pewnie rozedrgać planetę. I żeby zneutralizować falę, która wytworzyłaby się w wyniku tego skoku, Europejczycy - których jest oczywiście mniej niż Chińczyków - też musieliby skoczyć, tylko że z dwa razy wyższej platformy. I tak oto ludzie mogliby skakać przeciwko sobie. Ale jak przekonaliśmy się przy okazji wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu, można nie tylko skakać, ale też stać przeciwko sobie.

Ta cała awantura była ciekawa z jednego tylko powodu. Po raz pierwszy zebrała się większa grupa ludzi, którzy nie zgadzają się na udział Kościoła w państwie świeckim. Bo samo stawianie krzyża nie jest niczym niezwykłym w Polsce. Co jakiś czas jakaś grupa stawia gdzieś krzyż, na przykład na osiedlu, żeby nie zbudowano nowych bloków, a potem pije pod nim herbatę z termosu i je kanapki, śpiewając pieśni religijne.

Dla mnie krzyż to symbol pojednania, a tutaj próbuje się go wykorzystywać do załatwiania jakiś doczesnych konkretnych spraw. Tak się po prostu nie robi.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny