Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Długa droga do Polski. Dwie rozdzielone siostry spotkały się po latach w Białymstoku.

Alicja Zielińska
Siostry w młodości. Józefa i Rozalia
Siostry w młodości. Józefa i Rozalia Fot. Archiwum
Dwie siostry. Urodziły się na Podolu. Po wojnie jedna wróciła do Polski. Drugiej nie pozwolono. Dopiero od 2003 roku są razem. W Białymstoku.

Józia zawsze chciała opowiedzieć o tym wszystkim. Ona tyle przeszła, tak ciężko w życiu miała - wskazuje na siostrę Rozalia Sokół. Józefa Tiuchtij potakuje. Ta jej Polska jest taka wycierpiana, taka wypłakana.

Mieszkali na Podolu. Zgodna, szczęśliwa rodzina. We wsi Werborodyńce Albin i Maria Niewęgłowscy mieli gospodarstwo. Cztery hektary ziemi, konie, krowę. I dwie ukochane córki: Rózię i Józię. Ale wieś w wyniku traktatu ryskiego z 1921 roku, kończącego wojnę polsko-bolszewicką, znalazła się na terenach sowieckich.

Kolektywizacja

Ludzie mówili, że trzeba wytrzymać, bo Polska się o nich upomni, nie zostawi tak przecież. Nic takiego jednak nie było. Za to w 1936 roku zaczęła się w Werborodyńcach kolektywizacja.

Gospodarzom kazano oddawać ziemię i wstępować do kołchozu. Nałożono podatki, których nie sposób było spłacić. Zarządzono przymusowe dostawy zboża, mięsa, jajek, pieniędzy.

- Pamiętam jak dziś. Miałam osiem lat - wspomina pani Józefa. - Mama wieczorem doiła krowę. Przyszli aktywiści, mamę popchnęli, krowę za sznurek i poprowadzili do kołchozu.

A potem wypędzili ich z domu. Zamieszkali u babci. Już wiedzieli że będą deportowani. Przyjechał urzędnik i pilnował, żebyśmy nie uciekli. Ale gdzież było uciekać.

Deportacja

- Pod koniec grudnia podstawili sanie. Mama otuliła nas kożuchem. I pojechaliśmy na dworzec, oddalony o 12 km. Na dworcu nawet mi się wydało ciekawie, bo było jasno, dużo świateł. Dzieci inaczej odbierają - opowiada pani Rozalia.

Z Werborodyniec wywieziono wtedy 19 polskich rodzin. Pociąg zatrzymał się za Połtawą. Przyjechała ciężarówka, zawiozła wszystkich do wioski Fiodorowka. W szkole odbyło się losowanie kwater. W tej miejscowości dużo ludzi umarło z głodu, jaki na Ukrainie panował w latach 30. Stały więc puste domy. Niewęgłowskim trafiło się bardzo skromne mieszkanie. Dach z trzciny, jedna izba.

W 1937 roku wielka radość. Urodziła się Helenka. Rózia i Józia bardzo pokochały małą siostrzyczkę. Jakoś żyli. Tata pracował w kołchozie, mama zajmowała się domem, one chodziły do szkoły ukraińskiej. Po polsku tyle co w domu rozmawiały i co rodzice nauczyli się modlić, bo strach było, patrzyli zaraz podejrzliwie.

Jednak długo tego spokoju nie zaznali. We wrześniu do drzwi zastukali enkawudziści z nakazem rewizji.
- Przewrócili wszystko do góry nogami - opowiada pani Józefa. - Czego szukali? Jeden brat mamy mieszkał w Równem, a Równe należało wtedy do Polski, drugi jeszcze podczas rewolucji wyjechał do Ameryki. Więc burżuje, pewnie listy piszą i podburzają. Kiedy niczego nie znaleźli, to kazali się zabierać tacie. On przerażony: Za co? Mama w krzyk. Troje dzieci, jak sama zostanie. Nie było tłumczenia. Pistolet do głowy przystawili i ruszaj. Wróg ludu.

Ze wsi tej nocy zabrali sześciu mężczyzn. Za tydzień przyjechali po następnych. A potem i po kobiety. Wywieźli do środkowej Azji, do przymusowej pracy.

Maria Niewęgłowska też się bała, że ją zabiorą. Naszykowała tobołki, jedzenie, żeby w razie czego być gotowym. Pouczyła córki, jak mają się zachowywać. Wy już starsze, poradzicie sobie, mówiła.

A Rózia ledwie jedenaście lat skończyła, Józia dziewięć. Bardzo się bały. Ale mama jakoś się uchroniła.
Po tacie ślad zaginął.

Tułaczka

W 1941 roku wybuchła wojna sowiecko-niemiecka. Przez wieś przechodził front. To Niemcy wchodzili, to Sowieci. Obok drogą do Charkowa, dzień i noc jechały czołgi. Strach żyć.

Maria Niewęgłowska ucieka z córkami z domu. Przygarnia ich nieznajoma kobieta, sześć kilometrów dalej. Mieszkają w chlewku. Po paru dniach opadają je wszy tak wielkie, że nie do wytępienia. Postanawiają wracać do siebie. Ale z ich domu pozostała ruina. Bez okien, bez drzwi, wszystkie sprzęty popalone. Żadnego opału, jedzenia.

Dziś Józefa i Rozalia mówią, że nie wiedzą, jak mogły przeżyć w takich warunkach. Chodziły na pole kołchozowe i wybierały po kryjomu buraki. A nocą, bo w dzień niebezpiecznie, mama po śniegu szła kilometr z kuzynką, w pole, by przynieść trochę słomy i drzewa. Czekały na nią z utęsknieniem, że przyjdzie i coś ugotuje.

Nie ma domu

Latem 1943 roku pozwolono polskim zesłańcom wrócić do swojej wsi. Maria Niewęgłowska w kołchozie wystarała się o wózek, załadowała skromny dobytek, Helenkę posadziła na wierzch, starsze córki z boku i ruszyły. Z nimi pozostałe rodziny. Siedem tygodni szli. Po drodze prosili ludzi o jedzenie.

Kiedy w końcu dotarli do Werborodyniec, doznali szoku. W ich domach mieszkali obcy ludzie. A dom Niewęgłowskich zniknął w ogóle, został rozebrany. Po wysiedleniu kołchoz wszystko posprzedawał.

Zamieszkały u brata mamy, który był na zesłaniu.
W sierpniu Rozalię wywieziono na roboty do Niemiec. Była tam dwa lata. Po powrocie pojechała do wujka w Równem, ukończyła kurs księgowości. Wyszła za mąż, za Polaka.

Bez prawa wyjazdu

Józefa została w Werborodyńcach. Osiemnaście lat bardzo ciężko pracowała w kołchozie. Jak opowiada, to był gułag. Robota od świtu do nocy, bez wolnego dnia. W 1950 roku wielki cios. Umiera siostra Helenka. Przeziębiła się, dostała zapalenia płuc. Lekarz nie rozpoznał choroby. Kiedy trafiła do szpitala, było za późno na ratunek. Miała 13 lat.

Nadchodzi 1957 rok. Trzecia repatriacja, ostatnia szansa na powrót do Polski. Rozalia z mężem Władysławem i dwójką dzieci decydują się na wyjazd do Białegostoku. Mogą, bo mieszkają w Równem, które przed wojną należało do Polski. Józefa nie ma takiego prawa, nieważne, że jest Polką. Werborodyńce, gdzie jest zameldowana, były po stronie sowieckiej. A władze zgadzają się tylko na repatriację Polaków, którzy do 1939 roku żyli na terenach polskich.

Los jej się poprawił, kiedy wyjechała do Równego. Została laborantką w lecznicy, gdzie pracował wujek, weterynarz. - Po jego śmierci opiekowałam się ciocią - dodaje.

Rehabilitacja

O ojcu Józefa Tiuchtij dowiaduje się dopiero w 1958 roku. - Przychodzi wezwanie z milicji. Jadę z mężem - wspomina. - Pierwsze pytanie: gdzie wasz ojciec? No jak to gdzie? Wywieziony w 1936 roku w nieznanym kierunku, zaginął bez wieści. - To informujemy - komendant odczytuje pismo - że Albin Niewęgłowski został zrehabilitowany. Znaczyło, że nie jest wrogiem ludu. Mogłam odetchnąć, bo zawsze to piętno się za nami ciągnęło.

A dopiero kilka lat temu dostała od władz ukraińskich informację, że ojciec został rozstrzelany w październiku 1936 roku w Połtawie, pod zarzutem udziału w organizacji. Miejsce pochówku nie jest znane.

Polskie obywatelstwo

Siostry przez pierwsze lata utrzymywały kontakt tylko pocztowy. - Każda kartka z Polski to było święto - mówi z rozrzewnieniem pani Józefa. - Dopiero później mogłam odwiedzać Rozalię. Ale wizę dawano tylko raz na pięć lat. Opinię musiał wystawić aktyw partyjny, organizowano zebranie pracowników, którzy się o mnie wypowiadali. Dokumenty szły do NKWD. A kiedy siostra z rodziną chciała przyjechać do Równego, to znowu trzeba było chodzić po urzędach i starać się o pozwolenie. Po 2000 roku Józefa Tiuchtij zdecydowała się przyjechać na stałe do Polski. - Mąż zmarł w 1996 roku, dzieci nie mieliśmy, siostra namawiała, co tam sama będziesz żyła, to i posłuchałam.

Dwa lata trwało załatwianie formalności. 28 marca 2003 roku otrzymała polskie obywatelstwo. - Długa i cierniowa była ta moja droga do Polski, że i cieszyć się teraz trudno - mówi ze smutkiem pani Józefa. Ani dzieciństwa, ani młodości. Głód, chłód, ciężka praca, ciągły strach. Mało radości w życiu miałam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny