Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marksizm: mity i wypaczenia

Bartosz Kuźniarz
Bartosz Kuźniarz
Bartosz Kuźniarz fot. Archiwum
Kim był człowiek, którego myśl niemal półtora wieku od jej wielkiego wykładu na kartach pierwszego i, jedynego wydanego za życia, tomu "Kapitału" wydaje się z dnia na dzień zyskiwać na aktualności? O którym nawet w Polsce, mimo trwającej przez kilkanaście lat publicznej anatemy, dyskutuje się dziś częściej niż o jakimkolwiek innym filozofie z przeszłości?

W kraju, gdzie wyrobione zdanie na temat Marksa mają nawet ci, którzy jego poglądy znają z kilku wyrwanych z kontekstu cytatów, a reszty poznawać nie muszą, "bo i tak każdy widział, do czego to wszystko doprowadziło", ważniejsze niż gdziekolwiek indziej jest rozwianie otaczającej postać Marksa mitycznej otoczki.

Część z nas, co zrozumiałe, wciąż reaguje alergicznie na "ulicę Karola Marksa" i "filozofię marksizmu-leninizmu". Z drugiej strony, nietrudno chyba przyznać rację Francisowi Wheenowi, ostatniemu z biografów "Murzyna", jak pieszczotliwie zwracali się do smagłego i czarnowłosego Marksa najbliżsi, że zrzucanie winy za błędy i wypaczenia komunizmu na kogoś, kto zmarł trzy dekady przed wybuchem rewolucji sowieckiej, przypomina zachowanie człowieka, który otrzymawszy w kawiarni zakalcowatą i przypaloną szarlotkę, chwyciłby w ręce siekierę, aby wymierzyć ostateczną sprawiedliwość jabłonce, z której pochodziły zużyte do pieczenia ciasta owoce.

"Wiem tylko jedno: że nie jestem marksistą" - wyznał kiedyś z ponurą goryczą Marks.

Mit pierwszy: anty-burżuazyjny

W obsesyjnej niechęci Marksa do burżuazji, a więc kapitalistycznej klasy posiadaczy, jest tyle prawdy, że zwykł on nazywać każdego, kto się z nim nie zgadzał, burżujem. Zdarzało się to zresztą bardzo często. Karol "był okropnym tyranem", jak wyznała kiedyś jego żona, cztery lata starsza, pochodząca z arystokracji Jenny von Westphalen. Nie chodziło jej o sposób traktowania przez Marksa reszty domowników, mężem był wszak przyzwoitym, a tatą wspaniałym, ale o publiczny temperament pana domu. Znaczną część z pięćdziesięciu tomów jego dzieł zebranych, dosłownie tysiące stron, wypełniają zażarte polemiki z autorami, których zapewne nikt by już dzisiaj nie pamiętał, gdyby nie to, że w pewnym momencie, z mniej lub bardziej błahych powodów, wzbudzili oni irytację Marksa.

Co do burżuazji, to poza jednoznacznym stosunkiem do psujących mu humor burżujów, Marks żywił dla jej osiągnięć niekwestionowany podziw.

Ktoś nazwał kiedyś "Manifest komunistyczny" lirycznym hołdem dla dzieł burżuazji - i nie ma w tym wiele przesady. Wprawdzie twierdzenia o zatopieniu przez burżuazję "w lodowatej wodzie egoistycznego wyrachowania" świątobliwych porywów "zbożnego marzycielstwa, rycerskiego zapału, mieszczańskiego sentymentalizmu" na niewtajemniczonym odbiorcy mogą robić wrażenie uwag oburzonego krytyka, ale dla Marksa słowo "profanacja" miało zdecydowanie pozytywny wydźwięk. Jego zdaniem, fakt odarcia stosunków społecznych z "aureoli świętości" miał tę niekwestionowaną zaletę, że wyzysk jednej klasy przez drugą, osłonięty do tej pory prawami świętego porządku i hojnym, arystokratycznym gestem, został dzięki pieniądzom ukazany czarno na białym. Tyrający od świtu do nocy chłop, który oddawał panu feudalnemu lwią część swego urobku, wierzył jeszcze, że jego krzyż ugina się pod ciężarem boskiego nakazu. Gdy pana feudalnego zastąpił kapitalistyczny burżuj, a świętą powinność w charakterze motywacji do pracy pieniądz, prawdziwa natura związków łączących klasę posiadających i wyzyskiwanych stała się znacznie trudniejsza do ukrycia, a tym samym, prorokował Marks, do utrzymania w przyszłości.

Marks wierzył w swoje tezy gorliwie. Z drugiej strony, wizje przyszłego ustroju pozostawały w jawnej sprzeczności z pielęgnowanym przez niego sposobem życia. Był mieszczaninem z krwi i kości, kurczowo przywiązanym do zwyczajów swojego stanu. Czasami osiągało to karykaturalną postać. Rodzina Marksów przez długie lata biedowała. Jedynym ratunkiem był w takich chwilach "Generał", czyli Engels, uprawiający dywersję na tyłach wroga, podciągając pieniądze z kasy firmy włókienniczej ojca (w której sam był zatrudniony). Banknoty wysyłał później w osobnych kopertach, przedarte na pół, aby uchronić się przed kradzieżą, na londyński adres "Murzyna".

Mit drugi: sowiecki

Marks byłby pewnie mocno zdziwiony, gdyby się dowiedział, że najpoważniejsza próba wprowadzenia jego teorii w życie miała miejsce w Rosji. Sam był obywatelem Niemiec, który przez ponad połowę życia mieszkał w ówczesnej stolicy przemysłowego świata, Londynie. Pochodził z rodziny żydowskiej. Ponoć przez wiele lat rodzinną synekurą była w rodzinie Levich (tak Marksowie nazywali się przed zmianą nazwiska) funkcja trewirskiego rabina. Ojciec Marksa, Herszel, dobrze prosperujący właściciel kilku winnic, nie mógł się jednak pogodzić ze statusem obywatela drugiej kategorii. Na mocy pruskiego prawa Żydzi nie mogli w Trewirze pełnić funkcji publicznych. Jeszcze przed przyjściem na świat Karola, Herszel przyjął chrzest, stając się Heinrichem Marksem, patriotą niemieckim wyznania luterańskiego.

Karola łączyły z ojcem, przynajmniej od pewnego momentu, kiepskie stosunki. Rodowy patriarcha przyglądał się ze zgrozą zainteresowaniu Karola filozofią, dla której wybitnie utalentowany młodzieniec porzucił studia prawnicze. Heinrich ostrzegał go w listach przed "przesiadywaniem nocą przy ponurej lampce olejnej" nad dziełami zakurzonych mędrców i "bieganiem samopas w todze uczonego i z rozczochranymi włosami, zamiast zabaw przy szklance piwa". Marks był nieugięty w sprawie filozofii, poszedł jednak na mocny kompromis w kwestii hulaszczych pijatyk, do których zamiłowania nie stracił właściwie do końca życia. Na pogrzebie ojca najprawdopodobniej w ogóle się nie pojawił, twierdząc, że ma w tym czasie ważniejsze rzeczy do roboty. Dopiero po jego własnej śmierci okazało się, że na piersi nosił fotografię Heinricha, którą włożono do trumny i pochowano razem z nim na londyńskim cmentarzu Highgate.

Odkładając na bok rodzinne historie, podkreślmy jeszcze raz, że myśl Marksa dojrzewała w scenerii uprzemysłowionego Zachodu. Pierwsze wydanie "Manifestu komunistycznego" ukazało się w językach niemieckim, francuskim, angielskim, flamandzkim i włoskim, co wyraźnie sugeruje, do kogo rewolucyjna odezwa została skierowana. Dla Marksa rozwinięty kapitalizm, w jego czasach istniejący wyłącznie w krajach zachodnich, był koniecznym prerekwizytem komunizmu. Rolnictwo musi być zastąpione przez przemysł w roli dominującego sposobu produkcji, a "idiotyzm życia wiejskiego", jak niezbyt pochlebnie wyrażał się Marks o społecznościach tradycyjnych, ustąpić miejsca opartej na technologii urbanizacji. Komunistyczna jutrzenka wzejść może tylko w scenerii dymiących fabrycznych kominów. "Żabi skok" z rolniczego feudalizmu do nowoczesnego komunizmu jest niemożliwy.

Ironia historii polega na tym, że przed popiersiami Marksa najgłębsze pokłony bito w krajach, w których komunizm nie powinien się, jego zdaniem, w ogóle pojawić. Rosja i Chiny były w momencie "wielkiego skoku" krajami rolniczymi, których przemysł znajdował się w powijakach. Dodatkowego smaczku historii pod tytułem "Marks a Rosja" dodaje fakt, że Karol był nieprzejednanym rusofobem. Idea "bloku wschodniego", o ile jej autor nie zostałby przez Marksa z miejsca zwymyślany od burżujów, najpewniej byłaby dla Marksa jedynie utopijną mrzonką niedouczonych pięknoduchów.

Mit trzeci: anty-religijny

Najbardziej znanym cytatem z Marksa jest zapewne zdanie otwierające "Manifest komunistyczny": "Widmo krąży po Europie - widmo komunizmu". Gdzieś na szczycie listy "best of Marks" znalazłoby się również miejsce dla określenia funkcji religii, która, według marksistów, miała rzekomo stanowić "opium dla ludu". Kwestia ta jest szczególnie drażliwa w kraju, w którym 90 procent populacji przyznaje się do wiary katolickiej, a obalenie poprzedniego ustroju, wykorzystującego marksizm w charakterze swej oficjalnej ideologii, było możliwe dzięki aktywnej roli Kościoła. "20 procent to byłem ja, a 80 Ojciec Święty", jak wyznał kiedyś z chrześcijańską pokorą Lech Wałęsa.

Z aplikowanym ludowi religijnym opium jest jednak u Marksa problem. Otóż w oryginale mowa jest o Opium des Volks, czyli "opium ludu", nie zaś Opium für dem Volk, które równałoby się zakorzenionej w języku polskim wersji. Różnica jest subtelna, ale zasadnicza. Oto odnośny fragment Marksowskiego "Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii prawa": "Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu".

Przyznać należy, że jest w tym znacznie więcej zrozumienia dla religijności, niż moglibyśmy oczekiwać od wojującego ateisty, za jakiego uchodzi Marks. Religia nie jest jakimś cynicznym spiskiem kasty rządzących kapłanów, która przy pomocy narkotyku z premedytacją wprowadzanego do społecznego krwiobiegu, znieczula ludzi na narzucany im wyzysk. Religia nie jest opium dla ludu, ale opium ludu, a więc czymś, co ludzie sami wytwarzają, aby móc dalej nieść sztafetę dni.

Mało osób zdaje sobie sprawę, jak bardzo katolicka nauka społeczna zadłużona jest u Marksa. W napisanej w 1981 roku encyklice "Laborem excercens", wydanej w 90. rocznicę równie lewicowej "Rerum novarum" Leona XIII, Jan Paweł II posługuje się wieloma terminami z Marksowskiego słownika. Jest proletaryzacja, kapitał, błąd ekonomizmu, kapitalistyczne rozumienie pracy ludzkiej, gdzie człowiek traktowany jest nie jako osoba, ale element procesu produkcji, wreszcie, last but not least, twierdzenie, że nie do przyjęcia jest dla Kościoła dogmat sztywnego kapitalizmu, mówiący o prywatnej i tylko prywatnej własności środków produkcji. Jak pisze Jan Paweł II, potrzebna jest jego "twórcza rewizja" - tak, aby własność służyła pracy, była podporządkowana "prawu powszechnego używania dóbr". Wbrew tradycyjnemu utożsamieniu chrześcijaństwa z myślą prawicową, społeczne serce Kościoła bije po lewej, jeśli nie radykalnie lewej stronie sceny politycznej.

Mit czwarty: krwią płynący

Marks postrzegał konflikt klasowy jako rozkręcającą się do momentu gwałtownej erupcji sprężynę. Rewolucja miała być z konieczności krwawa, ponieważ kapitaliści z pewnością nie oddadzą władzy dobrowolnie, przy negocjacyjnym stole. Dla Marksa, później zostało to jeszcze wzmocnione w pismach Lenina, przemoc była wręcz swego rodzaju znakiem rozpoznawczym autentyczności dokonujących się przemian. Czy słabość Marksa do koloru czerwonego wynikała z jego krwawych skłonności, które pod płaszczykiem teorii naukowego socjalizmu chciał sprzedać uciskanym i łapiącym się każdej brzytwy robotnikom?

Raczej nie. Po prostu inne były czasy. Gdy "How do you do?", niemiecka gazeta wychodząca w Londynie, zasugerowała, że Marks jest w zmowie ze szwagrem, ministrem spraw wewnętrznych, bezwzględnym Ferdynandem von Westphalenem, przybiegł do redakcji i wyzwał naczelnego na pojedynek. Pojedynkował się zresztą już w czasach studenckich, z czego szczęśliwie wyszedł z niewielkim draśnięciem na czole. Fizyczna przemoc była wówczas znacznie bardziej integralnym składnikiem życia niż obecnie. Marks nie namawiał robotników do niczego, co jemu samemu byłoby obce (choć ten zarzut można z powodzeniem postawić wielu współczesnym "radykalnym teoretykom"). Poza wszystkim, nie na darmo żona nazywała go swoim "małym dziczkiem".

Mit piąty: anty-liberalny

"Zwalczam pseudoliberałów na śmierć i życie" - pisał Marks w jednym z listów do Engelsa. Troska o wolność człowieka, jak w największym uproszczeniu można określić cel liberalizmu, zawsze leżała w centrum Marksowskiej filozofii. W 1870 roku, po napisaniu przez Marksa odezwy dla Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników (Pierwszej Międzynarodówki, której był współzałożycielem) na okoliczność wojny francusko-pruskiej, John Stuart Mill, być może największy ówczesny piewca myśli liberalnej, nadesłał list gratulacyjny. Marks zachwycał się, nieco na wyrost, mając nadzieję na osiągnięcie efektu samospełniającego się proroctwa, sytuacją, w której w obliczu toczącej się oficjalnie wojny, robotnicy francuscy i niemieccy przesyłają "sobie wzajemnie orędzia pokoju i przyjaźni". Ostrzegał jednak, że jeśli robotnicy niemieccy pozwolą, by wojna "straciła charakter wyłącznie obronny, zmieniając się w atak na lud Francji, dla robotniczej sprawy może to być katastrofalne w skutkach". Dzisiejszy problem jest trochę podobny: w dobie globalizacji nie da się kontrolować procesów gospodarczych przy pomocy środków, którymi dysponują rządy poszczególnych państw narodowych. Współpraca międzynarodowa jest niezbędna.

Mit szósty: anty-rynkowy

Marks nie był dogmatycznym wrogiem wolnego rynku. Podziwiał dzieła kapitalistów. Pod koniec życia napisał nawet do Engelsa: "Szara, druhu mój, jest wszelka teoria i tylko biznes się zieleni. Za późno to, niestety, zrozumiałem". Po otrzymaniu nieoczekiwanego spadku po towarzyszu Wilhelmie Wolffie (któremu "w rewanżu" zdecydował się zadedykować swój "Kapitał", mimo oczywistego, zdawałoby się, kandydata do tej roli, jakim był Engels) wziął się nawet za giełdową spekulację: "Ten rodzaj operacji zabiera tylko niewiele czasu, a można przecież trochę zaryzykować, żeby odebrać pieniądze swym wrogom".

Sprzeciw Marksa budził wyłącznie kapitalizm zły i wypaczony, który skorygować należało, zachowując cały rdzeń systemu, przy pomocy komunizmu. W "Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych" z 1844 sugerował, że najlepszym sposobem obrony przed kapitalizmem jest konkurencja, bo tylko ona sprawia, że rosną pensje i spadają ceny. Zapytać można: czy nie na tym, między innymi, zasadza się istota kapitalizmu? Otóż nie. Według Marksa, naturalną tendencją kapitału jest dążenie do monopolu. Kapitaliści, wbrew rozpowszechnionym mitom, zawsze starali się sabotować konkurencyjność.

Krótko mówiąc, gdy w miejsce setek drobnych miejskich kramików powstaje wielki hipermarket, niedawni drobni kapitaliści mają wszelkie widoki na degradację do poziomu proletariatu. Nie zyskuje na tym nikt oprócz wielkiego kapitału, który usuwa niewygodną konkurencję, i może nareszcie dzielić i rządzić według własnego widzimisię. Marks zgodziłby się więc z wieloma neoliberalnymi ideologami wolnego rynku, że solą ziemi są odważni, przedsiębiorczy, w pocie czoła wykuwający własny los ludzie, tacy jak drobni kapitaliści. Zakałą jest tylko rozrastający się jak tumor kapitał. Właśnie dlatego, aby poddać jego mechanizmy ludzkiej kontroli, potrzebne jest uspołecznienie środków produkcji. Wolny rynek nie jest zły, gdybyż tylko był on tak wolny, jakim go malują.

Mit siódmy: anty-romantyczny

Od czasów studenckich Marks postrzegany był jako dyżurny geniusz wszelkich organizacji i przedsięwzięć, w których miał okazję się udzielać. Nieprzypadkowo. Karol "myślówę miał jak brzytew" (tą piękną frazą posłużył się kiedyś Jacek Kaczmarski w odniesieniu do Tadeusza Mazowieckiego). Znane są ataki Marksa, wyprowadzane z pozycji socjalizmu naukowego, na utopijne mrzonki mniej intelektualnie rzetelnych towarzyszy. Pisząc "Kapitał", Karol od rana do wieczora, całymi miesiącami, przesiadywał w bibliotece British Museum, studiując dzieła najwybitniejszych ekonomistów swoich czasów, douczając się w razie potrzeby matematyki, zbierając twardą amunicję naukowej wiedzy, którą zamierzał wykorzystać przeciwko burżuazyjnym wrogom.

Błędem byłoby jednak postrzegać Marksa jako wyrafinowaną maszynę liczącą, umysł chłodny i pozbawiony emocji, doszukując się pokrewieństwa między totalitarnym reżimem stalinowskim a marksistowską filozofią, na którą ów zbrodniczy system się powoływał. W rzeczywistości Marks był bowiem chodzącym ładunkiem wybuchowym, z pasją praktykującym to, co w swych pismach wykładał. "Któż chciałby wiecznie prowadzić konwersację z intelektualnymi śmierdzielami, ludźmi, którzy po to tylko się uczą, żeby gromadzić w swych zakurzonych łbach wiadomości ze wszystkich zakątków świata!" - pisał w jednym z listów.

Swoim awanturnictwem dosyć szybko zaprzepaścił szanse na wspaniałą karierę akademicką (w wieku 24 lat był już doktorem).

Z Engelsem zaprzyjaźnił się w Paryżu, w sierpniu 1844 roku (wprawdzie obaj panowie widzieli się już wcześniej, ale przelotnie). W Paryżu, po kilku kolejkach w Cafe de la Régence, Marks zaprosił Engelsa do siebie. Dwaj panowie pili wino i rozmawiali bez przerwy prawie przez dziesięć dni, po czym przyrzekli sobie wieczną przyjaźń. Przyjemnie jest wyobrażać sobie tę scenę: błąkający się jeszcze w powietrzu sierpniowy upał, na stole otwarta butelka bordo, Marks krążący niespokojnie po pokoju, jak zwykle kopcący jedno za drugim tanie cygara, gdzieś w rogu salonu dystyngowany Engels, korygujący w razie potrzeby namiętne tyrady przyjaciela. Być może w pismach Marksa niewiele jest już naukowych recept na wolność. Jednak wszystkim tym, którzy czują się niewygodnie z myślą, że życie w najlepszym z możliwych światów zamiast entuzjazmu, wywołuje raczej uczucie smutnej rezygnacji, otuchy może dodać fakt, że przyjaźń, upór, przygoda i duch miały kiedyś moc zmieniania świata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny