Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Upadłość konsumencka: Na 30 prób nikomu się nie udało

Magdalena Kuźmiuk
Upadłość konsumencka nie jest taka łatwa, jak się powszechnie wydaje
Upadłość konsumencka nie jest taka łatwa, jak się powszechnie wydaje Archiwum
Pod koniec marca upłynęły trzy lata odkąd obowiązuje ustawa o upadłości konsumenckiej. Jednak przez ten czas żadnemu białostoczaninowi nie udało się zbankrutować, choć starało się o to prawie 30 osób.

- Chyba sam diabeł mnie podkusił, żebym weszła do tego banku - mówiła Zofia. Przez dwa lata zdążyła zaciągnąć kredyty w pięciu bankach. Do spłaty z gigantycznymi odsetkami miała około 90 tysięcy złotych.

- Co mi odbiło, że ponarabiałam takich długów? Nie mam z czego ich teraz spłacić. Tyle pieniędzy... Co ja zrobię? Przecież nie mam z czego żyć - przerażona łapała się za głowę.

Pierwszą pożyczkę - 2500 złotych - wzięła w połowie 2007 roku, bo brakowało jej na życie. Potem wcale nie było lżej, więc postarała się o kolejny kredyt. Dostała też dodatkowe pieniądze na remont mieszkania. Musiała finansowo pomóc dziecku w organizacji wesela. Potem był kolejny kredyt, żeby spłacić wcześniejsze.

- Szłam ulicą, rozdawali ulotki o szybkim kredycie. Nie myślałam wtedy. Po prostu wchodziłam do banku i zaciągałam kolejny kredyt - rozkładała ręce.

Zofia, jako jedna z pierwszych, złożyła w białostockim sądzie wniosek o ogłoszenie upadłości konsumenckiej. To było w maju 2009 roku. Niedługo po tym, jak weszło w życie prawo, które mówi, że raz na dziesięć lat, bankrutować mogą nie tylko spółki, ale też "zwykli" ludzie, którzy nie prowadzą własnej firmy.

Zofia miała wtedy 54 lata. Ośmioro dzieci. Mieszkała w lokalu komunalnym, bez samochodu. Pracowała jako sprzątaczka w szkole. Zarobki: 870 złotych na rękę. Miesięczna rata kredytu: 2000 złotych. Na pomoc męża nie mogła liczyć.

Sąd jednak oddalił wniosek Zofii o upadłość konsumencką. - Sytuacja pani jest niewątpliwie trudna, jednak nie spełnia podstaw do ogłoszenia upadłości. Bo niewypłacalność dłużniczki nie wynika z żadnej wyjątkowej, niezależnej od niej sytuacji. Od daty zaciągnięcia pierwszego kredytu nie uległa zmianie - uzasadnił wtedy to postanowienie sędzia Maciej Głos.

Upadłość konsumencka: Zbyt biedni, by zbankrutować

Historia Krzysztofa, innego dłużnika, była podobna. Miał dwa kredyty, alimenty. Gdy w lipcu 2009 roku przyszedł do sądu prosić o bankructwo, nawet nie wiedział, jak bardzo jest zadłużony. - Mam 40 lat. Wyjechałem za granicę do pracy. Tam na pewno bym zarobił i spłacił te długi. Ale zacząłem mieć problemy z kręgosłupem i musiałem wracać - opowiadał. Zaczął pracę w zieleni miejskiej. Zarabiał 1000 złotych, a komornik na alimenty zabierał Krzysztofowi 600 złotych.

Sąd również nie uznał jego wniosku. Okazało się, że i on, i Zofia, są zbyt biedni, żeby zbankrutować. Nie mają mieszkań, samochodów, cennej biżuterii. - Dłużnicy nie mają majątku zdolnego pokryć koszty syndyka - podkreślał sędzia. Bo to, że ktoś sprzeda i podzieli między wierzycieli czyjś majątek, też kosztuje. Syndykowi trzeba zapłacić kilka tysięcy złotych. I z pokryciem tych kosztów musi liczyć się osoba, która chce zbankrutować.

Według statystyk, białostoczanin, który dziś składa wniosek o upadłość, to przeważnie osoba starsza lub w średnim wieku, która ma zaciągniętych kilka kredytów w bankach oraz różnych instytucjach finansowych i często wpadła już w pętlę kredytową.

Dłużnik w pętli kredytowej jest dyskwalifikowany

Przepis, umożliwiają przeciętnemu obywatelowi zbankrutowanie w świetle prawa, wszedł w życie 31 marca 2009 roku. Szybko zyskał aurę cudownego środka na kłopoty z długami. Do Sądu Rejonowego w Białymstoku, który rozpoznaje wnioski o upadłość konsumencką, wpłynęło wtedy 17 spraw. Rok później było sześć wniosków. W ubiegłym roku zaledwie cztery. Ani razu sąd nie ogłosił upadłości.

Realia pokazały, że prawo jest bardzo restrykcyjne, a skorzystać z niego można tylko w wyjątkowych sytuacjach. Kiedy kłopoty finansowe wzięły się z przyczyn niezależnych od dłużnika np. wypadek, choroba uniemożliwiająca podjęcie pracy, czy niezawiniona jej utrata. Dyskwalifikuje lekkomyślne branie kredytów.

Sędzia Wojciech Orzel z VIII Wydziału Gospodarczego, który zajmuje się takimi sprawami, zauważa, że minął okres entuzjazmu związanego z wprowadzeniem przepisu. - Na początku zdarzało się, że kierowano do nas wnioski nie o ogłoszenie upadłości konsumenckiej, a wręcz o "oddłużenie". W uzasadnieniu, w kilku zdaniach, napisane było tylko, żeby zwolnić taką osobę z płacenia wszelkich zobowiązań - wspomina sędzia.

Inne osoby dopiero na sali sądowej dowiadywały się, co tak naprawdę oznacza ogłoszenie upadłości konsumenckiej. - Zawsze na rozprawie informujemy dłużnika, czy ma świadomość, że w przypadku ogłoszenia upadłości cały jego majątek, łącznie z mieszkaniem czy domem, zostanie sprzedany. I wtedy zdarza się, że ludzie mówią "nie". Często opowiadają, że nie po to pół życia się dorabiali, aby wszystko stracić i wycofują wniosek - mówi sędzia.

Ustawa o upadłości przewiduje bowiem, że cały majątek dłużnika ma zostać sprzedany, a tak uzyskane pieniądze mają pokryć długi lub ich część, a także koszty postępowania. Z danych sądów w Polsce, które ogłaszały upadłość, koszty te mogą wynosić od kilkunastu tysięcy złotych nawet do 30 tysięcy złotych.

- Majątku ma wystarczyć nie tylko na zaspokojenie kosztów postępowania, ale też na co najmniej częściowe zaspokojenie wierzycieli. Upadłości nie ogłaszamy, żeby pokryć koszty, ale przede wszystkim, żeby zaspokoić wierzycieli - podkreśla Wojciech Orzel.

W przypadku, gdy zobowiązania zostaną pokryte tylko częściowo, resztę dłużnik ma spłacać według zatwierdzonego przez sąd planu spłat. To może trwać maksymalnie pięć lat. Dopiero po zrealizowaniu planu można starać się o umorzenie reszty zaległości. - Przez cały okres dłużnik musi pracować i zarabiać tyle, by utrzymać siebie, rodzinę. I zarobić na zrealizowanie planu spłaty - tłumaczy Wojciech Orzel.

Tylko 20 legalnych bankrutów

W Polsce, na około dwa tysiące wniosków, zbankrutowało niewiele ponad 20 osób. Jedną z pierwszych bankrutek została 50-letnia Ewa z Koszalina. Mając z mężem rozdzielność majątkową, podpisała mu weksel bankowy na 50 tysięcy złotych, który był zabezpieczenie pożyczki udzielonej jego firmie. Ale po jakimś czasie firma męża wpadła w tarapaty finansowe. Kontrahenci nie wywiązywali się ze swoich zobowiązań. W efekcie bank, a potem komornik, szybko upomnieli się o zaległości, które urosły już z odsetkami do 130 tysięcy złotych.

Ewie udało się zbankrutować. Kancelaria prawna, która prowadziła jej sprawę, zrobiła to za darmo. Aby opłacić koszty postępowania, kobieta oddała ostatnie oszczędności.

Inny przykład, z Warszawy. Martyna, menedżerka w dużej firmie. Samotnie wychowuje dziecko. W pracy - pod groźbą jej utraty - podżyrowała kredyt pracodawcy. Niestety, planowany biznes nie wyszedł. Szef ogłosił upadłość, a wysłany z banku komornik zapukał do drzwi Martyny. Upomniał się o pół miliona złotych - pożyczki razem z odsetkami.

Sąd pozytywnie rozpatrzył jej wniosek o upadłość, ponieważ Martyna przekonała go, że gdyby nie podżyrowała pożyczki, straciłaby pracę. Dodatkowym argumentem były jej wysokie dochody, które pozwoliły pokryć koszty upadłości, spłacić w ratach większą część zobowiązań. Za to, co zostawało, mogła utrzymać siebie i dziecko.

Kłopotliwe długi białostoczan

Z kolei liczby zebrane w innej sekcji białostockiego sądu rejonowego - groźnie brzmiącej sekcji egzekucyjnej - nie pozostawiają złudzeń: zwiększa się liczba białostoczan, którzy nie spłacają swoich długów na czas. Bagatelizują to. Reflektują się dopiero, kiedy do drzwi puka komornik. - To taka mała fabryka - mówi o kierowanej przez siebie sekcji egzekucyjnej sędzia Adam Czech.

W ubiegłym roku rozpoznano tu prawie 10 tysięcy spraw, rok wcześniej niecałe 11 tysięcy, a w 2008 roku tylko 4,6 tysiąca. To ponad stuprocentowy skok statystyk w tak krótkim czasie. Wynika z tego, że białostoczanie chętniej robią zakupy, finansując je z kredytów, np. ratalnych, których umowy podpisywane są w sklepach, ale pojawił się kryzys i przestali na czas spłacać swoje zobowiązania.

O ile w ostatnich latach sąd zajmował się w większości sprawami dotyczącymi właśnie niespłacanych kredytów ratalnych, teraz coraz więcej spraw dotyczy kredytów przedsiębiorców. - Dopiero, kiedy komornik puka do drzwi, ludzie orientują się, że sprawa stała się poważna - dodaje sędzia Adam Czech.

Po prawomocnym wyroku sądu, wierzyciel może pójść do komornika, który w jego imieniu będzie starał się odzyskać należność. Za jego usługi zapłacimy z naszego portfela. W sprawach o wyegzekwowanie pieniędzy komornik pobiera opłatę w wysokości 15 procent od ściągniętej kwoty. Przykładowo, niezapłacony na czas dwustuzłotowy mandat po wizycie komornika będzie nas kosztował około 560 złotych. Koszty komornika to np. wysyłka pism, jego dojazdy.

- Kiedy zapadnie prawomocne orzeczenie stwierdzające obowiązek zapłaty, płać od razu lub postaraj się porozumieć z wierzycielem. Nie czekaj na komornika - radzi sędzia Czech.

Imiona dłużników zmieniliśmy

Czytaj e-wydanie »
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny