Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wróżbita i chiromanta - astrolodzy dobrze zarobili w walentynki

Andrzej Lechowski dyrektor Muzeum Podlaskiego
Walentynki to święto miłości. Czasem nie wystarczy ją sobie przysiąc przed ołtarzem. Ale i wróżbita życia za nas nie przeżyje.
Walentynki to święto miłości. Czasem nie wystarczy ją sobie przysiąc przed ołtarzem. Ale i wróżbita życia za nas nie przeżyje. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego
Przed wojną w Białymstoku popularnością cieszył się astrolog Wasilewski. Przyjeżdżał ów mag do miasta kilkakrotnie i zawsze zapowiadał, że będzie czytał los każdego i stosownie do odczytywania udzielał porad.

Walentynki to obyczaj nowy, ale jakby już zakorzeniony w naszych realiach. Swoją drogą nic w nim zdrożnego, bo koncentruje naszą uwagę na tym, co w życiu bodaj najistotniejsze. Okazywanie uczuć, ciepła, czułości drugiej osobie jest przecież podstawą normalnego trwania naszego gatunku. Każdy z nas podświadomie czeka na takie permanentne walentynki. Tylko jak się dowiedzieć czy to już, czy jeszcze nie?! Najprostsze, ale jakże niepewne są wróżby. Stąd też i kariery rozmaitych wróżbitów i astrologów.

Popularnością w przedwojennym Białymstoku cieszył się astrolog Wasilewski. Przyjeżdżał ów mag kilkakrotnie i zawsze zapowiadał, że będzie "czytał los każdego" i stosownie do odczytywania udzielał porad. Te najprostsze kosztowały zaledwie 1 zł. W sierpniu 1932 r. zatrzymał się Wasilewski w hotelu Bristol przy Lipowej 17. Powodzenie miał gwarantowane, tak więc jego pobyt w Białymstoku przeciągnął się aż do końca roku. Tuż przed sylwestrem ogłosił, że przyjmuje ostatni dzień i nawoływał: "Człowiecze! Na dłoniach i twarzy masz wypisany horoskop całego życia". Niedowiarkom udzielał gwarancji, co było o tyle karkołomne, że "udzielał porad w różnych okolicznościach życiowych".

Z kolei w hotelu Ostrowskiego przy Sienkiewicza 15 pod koniec 1932 r. zatrzymał się "ustalonej sławy chiromanta - astrolog" Ryszard Morawski-Kalwini. To była medialna sława z racji jego astrologicznych przepowiedzi transmitowanych przez radio. Ot, taki protoplasta Kaszpirowskiego. Morawski- Kalwini "przepowiadał przyszłość, odgadywał przeszłość i teraźniejszość z linii rąk, twarzy, a także z fotografii i pisma przy pomocy laski magicznej".

Taka usługa i dziś na walentynki byłaby jak znalazł. Przynieść zdjęcie potencjalnej wybranki, a jeszcze lepiej z odręczną dedykacją typu "Drogiej Stasi niezapomniany Kazimierz" i już wszystko wiemy. Nic dziwnego, że wróżbita przyjmował codziennie przez 12 godzin, a pod pokojem hotelowym, stała ciągle spora kolejka.

W hotelowych pokojach wróżbitów zapadały brzemienne w skutkach decyzje. Zgodnie z nimi przed ołtarze ciągnęły tłumy. Jednak gdyby wszyscy korzystali z porad magów, pewnie nie byłoby choćby takiego przypadku, jaki miał miejsce w Boże Narodzenie 1932 r. w Starosielcach. Przed ołtarzem dozgonną miłość mieli sobie przysięgać znani w tej osadzie młodzi. Toteż przed kościołem w oczekiwaniu na ślubny orszak zjawił się tłumek starosielczan. Nastrój był beztroski i nic nie wskazywało gwałtownej zmiany ustalonego przebiegu uroczystości. "Kiedy bowiem ślubny orszak zajechał do kościoła, pomiędzy narzeczonym i rodzicami oblubienicy nastąpiła krótka lecz dobitna w doborze słów rozmowa, po której narzeczony nasunął energicznie na oczy ślubny melon i dał nura między przyglądających się szczęśliwej parze". Ci, co stali blisko, powtarzali, że przyczyną rejterady niedoszłego żonkosia był fakt "niedotrzymania umowy dotyczącej wypłaty posagu przed ślubem".

Uczuć niby wycenić nie można, ale próbować nie zawadzi. Taką próbę podjęło pewne towarzystwo w lecie 1932 r. Ich historia była banalna. Otóż pewien mieszkaniec ulicy Sienkiewicza wiedziony gorącą miłością poślubił w karnawale, jak mu się zdawało, miłość jego życia. Szybko jednak amory i wierność małżeńska wyparowały z głowy i serca małżonka, a że miłość to ślepy los, to uczucie z żony przeniósł na pewną urodziwą sąsiadkę. Sytuacja dla całej trójki stała się nieznośna, więc postanowili do całego ambarasu podejść pragmatycznie. Żona widząc, że półroczne pożycie małżeńskie niezbyt ją satysfakcjonuje, zgodziła się na rozwód, ale zażądała od sąsiadki odstępnego za swego ślubnego. Wzgardzone uczucia zbilansowane z wartością jurnego młodziana wycenione zostały na 300 zł. Białostocki rabinat przypieczętował tę transakcję i wszyscy byli zadowoleni.

Wzgardzone uczucia bądź zazdrość, która z miłością często chadza w parze mogą czasem doprowadzić do radykalnych rozwiązań. Taka dramatyczna historia rozegrała się w lutym 1934 r. przed dworcem kolejowym. Zapadał już zmrok, gdy liczny o tej porze dnia tłum podróżnych i przechodniów zmroziło "kilka następujących po sobie wystrzałów rewolwerowych". Zaalarmowana nimi policja szybko ustaliła, że strzelającą była Olga Rudziakowa, żona urzędnika kolejowego Józefa Rudziaka. Celem zaś był właśnie on. A sprawa w szczegółach wyglądała tak.

Rudziak pracował w magazynach kolejowych. Stosunki z żoną nie układały mu się. Za to idylliczne relacje połączyły go z pewną uroczą osóbką z Grodna. O tych niecnych poczynaniach małżonka dowiedziała się Rudziakowa. Wiedząc, że tego dnia spotka się z grodnianką, zaczaiła się przy głównym wejściu na dworzec. Gdy ujrzała swego ślubnego z kochanką, wystrzeliła kilkakrotnie, ale wszystkie strzały były niecelne. Na domiar rewolwer zaciął się. Ale panika i tak wybuchła, bo kochanica pana Józefa z nadmiaru wrażeń zemdlała, co można było poczytać, że padła trupem. Amant rzucił się więc, aby ją ratować, ale na niego w tym samym momencie rzuciła się własna żona, która zaczęła wymierzać mu siarczyste policzki. Szczęściem dla Józefa interweniowała policja i tak Rudziakowa z zarzutem usiłowania zabójstwa trafiła do aresztu. Następnego dnia stanęła przed okręgowym sędzią śledczym, który "na podstawie złożonych przez oskarżoną do protokółu zeznań, w których podała co ją skłoniło do tego czynu i po zbadaniu całokształtu sprawy" zwolnił kobietę z aresztu.

Rudziakowa jakby na to czekała i ogłosiła publicznie, z jakim to potworem przyszło jej żyć przez 15 lat i dochować się dwójki dzieci. Małżonek nie pozostał dłużny i do redakcji wysłał obszerny elaborat, w którym opisywał wszystkie niegodziwości, jakich doznał przez te same 15 lat od swojej małżonki. Obydwoje obrzucali się poważnymi oskarżeniami. Publicznie prali swoje prywatne brudy.
Aby tego wszystkiego uniknąć wystarczyłoby wcześniej udać się do wróżbity, który być może za jedną złotówkę stwierdziłby, że walentynki to historia nie dla Rudziaków.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny