Strażacy są niezmiennie i zasłużenie od dziesięcioleci obdarzani niezwykłym szacunkiem i zaufaniem. Prestiż tego zawodu określają już chłopięce marzenia. Prawie każdy mężczyzna na pytanie zadane mu w dzieciństwie kim chciałby być bez namysłu odpowiada strażakiem!
Ale strażacka służba, jak to życie niesie, ma różne momenty. Przypomnę kilka z nich. Jak zwykle, gdy strażacy dostawali nowy sprzęt, to organizowano jego publiczny pokaz. Tak też było w lutym 1920 roku, gdy władze Białegostoku zakupiły w Berlinie na potrzeby Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej motorową sikawkę. Uradowani strażacy postanowili najpierw zaprezentować ją swojemu prezesowi - dyrektorowi elektrowni, inżynierowi Kazimierzowi Riegertowi.
Z remizy BOSO przy Lipowej, sikawka w eskorcie komendanta straży Izaaka Markusa, Lipową i Kilińskiego dotarła na Elektryczną. Prezes z zadowoleniem stwierdził, że "sikawka przedstawia się okazale". Postanowiono więc, że zostanie ona zaprezentowana mieszkańcom Białegostoku w niedzielę 29 lutego 1920 roku przed hotelem Ritz.
Uroczystość odbyła się jak na sikawkę przystało z pompą. "Cała straż w pełnym rynsztunku z muzyką na przedzie przybyła na plac przed hotelem Ritz". Tu już czekali radni miejscy z Feliksem Filipowiczem na czele i wiceprezydentem miasta Witoldem Łuszczewskim.
Komendant Markus dał znak i z wieży ratuszowej rozległa się syrena alarmowa wzywająca sikawkę. Wszyscy zgromadzeni patrzyli w stronę Rynku Kościuszki, ale na próżno. Sikawki nie było. Wkrótce okazało się, że "na czatowni strażackiej przy ul. Lipowej nie zaraz usłyszano sygnał alarmowy, wiatr wiał bowiem w stronę przeciwną".
Gdy po interwencji czatownia zareagowała, to sikawka "z powodu tłumów świątecznych na ulicach i z przyczyny fatalnych bruków" zamiast pędzić pod Ritza wlokła się niemiłosiernie. Ale gdy już przyjechała, to wszystko poszło koncertowo. Tłum obserwował jak "potężny strumień wody wyrzucała sikawka z kranu wodociągowego na wysokość sześciu pięter".
Ku zdumieniu publiczności zademonstrowano również to, że można było wyrzucać z niej jednocześnie kilka strumieni. Rozentuzjazmowany powodzeniem Markus wydał komendę, aby odłączyć sikawkę od sieci wodociągowej i czerpać wodę z Białki. Ku zaskoczeniu obserwatorów woda z Białki leciała jeszcze wyżej. Dowcipkowano sobie, że co darmowa woda, to lepsza i że choć raz brudna i śmierdząca Białka wygrała z wodociągiem. Odniesionego sukcesu nie przyćmiła wpadka z syreną, wiatrem i dziurawymi jezdniami.
Ale w praktyce strażackiej to właśnie powiadamianie o pożarze było przyczyną wielu nieporozumień. Problem stał się tak istotny, że jesienią 1925 roku naczelnik miejskiej straży ogniowej Świderski postanowił zwrócić się do białostoczan z apelem. Pisał, że "ponieważ przy telefonicznym meldowaniu o pożarze zawsze panuje nieopisany chaos i zawiadamiający (szczególnie, gdy jest to kobieta) denerwuje się i przez to nie sposób go zrozumieć. (…) Bardzo często się zdarza, że ktoś telefonuje o pożarze i nie powiedziawszy, gdzie się pali, ucieka od telefonu, a straż nie wie dokąd ma jechać". Tu naczelnik podawał przykłady, jak to zamiast na Suraską pojechano na Nadrzeczną itp. Na koniec instruował - "meldować o pożarze należy doniosłym spokojnym, bez denerwowania się głosem". Łatwo powiedzieć to takiemu naczelnikowi, dla którego pożar to chleb powszedni, a tu chałupa płonie i melduj o tym bez zdenerwowania.
Naczelnik Świderski był strażakiem doświadczonym. Niemniej i jemu zdarzył się w 1929 roku wypadek spowodowany czy to rutyną, czy to nieuwagą. W sobotni poranek 2 lutego straż została powiadomiona, że pali się pierwsze piętro budynku warsztatów tkackich przy Częstochowskiej 27. Pożar powstał od żelaznego piecyka, popularnej kozy.
Po ugaszeniu ognia Świderski wraz z jednym ze strażaków postanowił osobiście sprawdzić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Weszli na piętro. Tu widoczność z powodu braku światła i gęstego dymu była praktycznie żadna. Świderski nieopatrznie podszedł do piecyka. Nie zauważył, że podłoga w tym miejscu "była przepalona, wskutek czego zawaliła się pod komendantem Świderskim, który spadł na parter, łamiąc żebro i ulegając wywichnięciu lewego ramienia".
Towarzyszący mu strażak usłyszał tylko łomot, ale z powodu ciemności nie widział co się stało. "Nie słysząc głosu komendanta podszedł bliżej i również spadł, raniąc sobie policzek". Obydwóch odwieziono natychmiast do szpitala żydowskiego na Warszawską, w którym Świderski "pozostał na dłuższej kuracji".
Do tego szpitala trafili też strażacy poszkodowani w niezwykłym wypadku, który wydarzył się w październiku 1933 roku. W Białymstoku odbywały się ćwiczenia obrony przeciwlotniczo-gazowej. Ich miejscem był Rynek Kościuszki. Wybrano go celowo, żeby sprawdzić jak w przypadku ataku będzie można prowadzić akcję ratowniczą w centrum miasta. Aby stworzyć zbliżoną do autentycznej scenerię ataku gazowego, zadymiono cały rynek i dopiero wówczas na umówiony sygnał przybyć miały wozy strażackie.
Samochody BOSO z Lipowej i straży miejskiej z Warszawskiej bezzwłocznie popędziły na rynek. Tu już nic nie było widać przez gęste kłęby dymu. No i traf chciał, że nagle wszyscy usłyszeli potworny łoskot. Gdy dym opadł, zgromadzeni na balkonach widzowie zobaczyli stojące na środku rynku dwa rozbite wozy strażackie, które w ferworze obrony przeciwlotniczej padły ofiarą gazu. Trzech strażaków z niegroźnymi potłuczeniami opatrzono w szpitalu.
Ale białostoczanie pomimo tych drobnych wpadek i tak uwielbiali swoich strażaków.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?