Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Lizakowski: Poetyckie American Dream

Marek Orciuch [email protected]
Adam Lizakowski: Marzę o tym, by Polacy w Stanach byli dla siebie życzliwi
Adam Lizakowski: Marzę o tym, by Polacy w Stanach byli dla siebie życzliwi
O przyjaźni z Czesławem Miłoszem, trudnej drodze emigranta i polskiej literaturze za Atlantykiem opowiada Adam Lizakowski, polsko-amerykański pisarz i tłumacz.

14 sierpnia mija 10 lat od śmierci Czesława Miłosza. Panu czas emigracji pozwolił poznać go osobiście. Z tej znajomości powstała "walizka Miłosza", a także unikalne zdjęcia poety, pokazujące go takim, jakim był na co dzień.

Poznaliśmy się podczas jednego z wieczorów poetyckich w San Francisco w 1986 roku, organizowanych przez Amnesty International. A ta "słynna walizka Miłosza" to faktycznie walizka pełna książek poety z jego autografami i dedykacjami, wszystkie książki są w różnych językach. Pan Czesław, bo tak do niego się zwracałem, był człowiekiem zwykłym, miał skromny dom nad Zatoką San Francisco, dom dla lalek, tak go nazywaliśmy, bo był tak mały. Jeździł starymi autami, ubierał się wcale nienadzwyczajnie, często była to jeansowa marynarka, nie przepadał za wytrawnymi potrawami ani egzotycznymi trunkami. Właściwie przepych czy życie ponad stan były mu zupełnie obce, choć obracał się w wielkim świecie.

Niezwykłym było w nim to, że był intelektualnym wulkanem i właściwie wszystko go interesowało, od pism agnostyków po życie na starodawnej Żmudzi. Stąd też jego twórczość eseistyczna czy poetycka jest trudna dla czytelnika mniej oczytanego. Potrafił być zgryźliwy, zimny, wyniosły i oschły, jeśli coś mu się nie podobało. Akurat dla mnie był szczodry. Lubił życie i życie lubiło jego.

Trafił Pan do USA prosto z Polski ogarniętej stanem wojennym. Jak się Pan odnalazł na Zachodzie?

Droga była prosta, z Wiednia do Frankfurtu, później do Nowego Yorku, następnie do San Francisco, a jeszcze później, już autem z Kalifornii do Chicago. W 1982 roku dostałem amerykańską wizę. Prezydent Reagan pomógł, dał zasiłek i azyl polityczny i życie jakoś się potoczyło. Właściwie cała moja twórczość jest o emigracji, więc nie będę się powtarzał. Stan wojenny plus osobiste szczęście też pomogły w wędrówce na Zachód. Moją drogę przedstawiłem w dzienniku pt. "Zapiski znad Zatoki San Francisco". Jest tam opisane pierwszych siedem lat pobytu w "raju zgniłego kapitalizmu" młodego chłopaka. Dla niego i jego pokolenia Zachód to byli hippisi, amerykańskie papierosy, whisky, jeansy, szalona muzyka lat 60. i 70. oraz wiele innych rzeczy, o których dzisiaj nawet nie można pisać bez irytacji, bo dla 20-latka mogą się one wydać śmieszne.

Na Zachodzie rozpoczęła się Pana twórczość literacka. Jest ona silnie związana z polską emigracją.

Moja twórczość to przede wszystkim opowieść o ludziach urodzonych w połowie lat 50., dla których Solidarność w latach 1980-1981 otworzyła granicę na Zachód. Po raz pierwszy w życiu otrzymałem paszport, po trzech tygodniach oddałem go strażnikom obozu dla emigrantów w Traiskirchen i nigdy go już nie widziałem. Piszę o tym w swoich wierszach i opowiadaniach. Uważam siebie za poetyckiego kronikarza emigracji polskiej z lat 1980-1983. Bez Ameryki nigdy bym tego nie robił i nigdy bym nie był tym, kim teraz jestem. Znajomość emigracji od kuchni, a nie jak Miłosza od sal wykładowych, czyni ze mnie poetę doli i niedoli tysięcy ludzi, którzy mieli nadzieję na lepsze życie, śnili o wolnej Polsce i o sobie w niej, jako ludzie wolni i zamożni, bo Zachód miał im to zapewnić. Komu się udało, a kto poległ, o tym jest moja poezja i właściwie cała twórczość.

Jakie są różnice mentalne między Polakami i Amerykanami z perspektywy polskiego, emigracyjnego pisarza?

Różnice są przeogromne. Wpływa na to religia, wychowanie, historia itd. Amerykanie, którzy poza angielskim żadnym innym językiem nie mówią, bardzo słabo znają swoją historię, o kulturze europejskiej czy antycznej nie mają prawie pojęcia. Ani tym się nie przejmują, ani tego się nie wstydzą, po prostu mówią: nie wiem, nie znam, nie interesuje mnie to.

Z zażenowaniem słuchałem i wciąż słucham ludzi z tytułami doktorskimi, którzy na przykład twierdzą, że poezja Herberta jest trudna, bo oni nie znają kultury śródziemnomorskiej i te opisy męczą, zabijając radość czytania.

Nie oznacza to wcale, że Amerykanie są głupi, jak większość Polaków myśli. Oni po prostu mają taki system edukacyjny, tak uczą swoje dzieci. Obawiam się, że niedługo Polska ich w tym dogoni, a następne pokolenie Polaków będzie miało problem z odpowiedzią na pytanie, jakie miasto jest stolicą USA.

Jak wygląda polskie życie literackie w USA?

Właściwie nie istnieje, nie licząc różnych grup artystycznych działających przy klubach polskich czy polskich parafiach. Trudno w takiej sytuacji mówić czy pisać o tym jako o życiu intelektualnym amerykańskiej Polonii czy Polaków. Do takiego życia potrzebne są uniwersytety i zamożne organizacje i instytucje zajmujące się polską kulturą literacką w Ameryce. Można jedynie pochwalić śmiałków, którzy znajdują czas i pieniądze, aby własnym sumptem wydać tomiki wierszy dla znajomych i rodziny. Jest to jednak literatura czy poezja traktowana przeze mnie jako terapia pisania, jako twórczość terapeutyczna.

Twierdzi Pan, że Polonia amerykańska nie ma silnej pozycji w USA. Nie mamy co liczyć na prezydenta Kowalsky'ego?

To długa historia. Stara Polonia, ta po II wojnie światowej miała ogromny wkład w promocję Polaków i polskości w Ameryce, choć warunki, by to czynić, były tysiąc razy gorsze. Moje pokolenie, czyli wszyscy ci, co wyjechali po roku 1980, jeszcze się dorabiają i nie mają możliwości uczestniczenia w politycznym życiu Ameryki. W sumie mogę powiedzieć, że w artystycznym życiu USA także nie ma Polaków.

Polacy przyjeżdżają tu za chlebem a nie za kulturą. Rząd polski też niewiele może pomóc. Jesteśmy społeczeństwem i narodem biednym, a biednych nie stać na coś wielkiego czy wyniosłego, nie licząc wyjątków np. Miłosza. W Ameryce polityka jest dla milionerów, a nie dla emigrantów uczących się życia w tym kraju.
Podobnie jest z tymi, co się urodzili w Ameryce w polskich rodzinach. Gonitwa za pracą, spłacanie kredytów rozpisanych na 20, 30 lat to praca dla dwóch pokoleń, a kultura czy polityka potrzebuje ogromu czasu i masy energii. Trzeba włożyć setki tysięcy dolarów, aby być zauważonym, bez tego nie można mówić o dobrych uczelniach, stanowiskach, promocji polskiej kultury.

Polacy w Ameryce raczej nie mają ambicji literackich ani politycznych, to jeszcze jedno wytłumaczenie, dlaczego nie istniejemy. Polacy w Ameryce budują domy, wysyłają pieniądze do Polski, to piękna sprawa. Nasi rodacy godzą się na marną pracę. Wolą robić cokolwiek, aby tylko w domu nie siedzieć, tak to można generalnie powiedzieć.

W Ameryce, aby być, trzeba mieć, i to nie byle co, ale grube miliony. Dlatego też żaden Kowalsk'y nie zostanie prezydentem Ameryki. Dla Polaków problemem jest, aby zostać radnym w Chicago, gdzie ponoć mieszka milion Polaków. Nie ma nas nawet na najniższych szczeblach zarządzania, cóż dopiero mówić o Kongresie czy Senacie, stanowiskach na uczelniach czy w życiu publicznym.

Oczywiście to, co mówię, to generalizacja. Czasem, gdzieś tam trafi się polskie nazwisko, ale żeby to był sukces Polski czy Polonii, to bym tak nie powiedział. Wszystkiego trzeba się uczyć, ale my Polacy nie lubimy się uczyć, kupować książek, pomagać sobie nawzajem. Najważniejsza jest wzajemna życzliwość i pomoc, tego raczej u nas nie ma. W Chicago jest nawet takie powiedzenie: "Nie chcę, aby Polacy mi pomagali, proszę o to, aby nie przeszkadzali." Jest to okrutne stwierdzenie, ale często tego doświadczyłem na własnej skórze. Stąd też nasza nieobecność w tak wielkim kraju jak Ameryka.

Ciężka praca nie jest żadną ujmą, ale nią nie wybuduje się prestiżu Polski i Polaków w Ameryce, trzeba jeszcze się uczyć, rozwijać i mieć dalsze marzenia poza chlebem na stole we własnym domu. To stanowczo za mało. Marzę o tym, aby zobaczyć Polaków uśmiechających się do siebie, a wtedy będziemy w stanie pokonać wszelkie problemy i wszystkie trudności. Bogactwo narodów nie bierze się z ciężkiej pracy, ale z dobrego serca i wzajemnego zrozumienia. Takich chciałbym spotkać Polaków, dla takich chciałbym pisać i wydawać książki, a nie odpowiadać na pytania: "Na kogo znowu pan napisał?", albo: "Dlaczego tomiki z wierszami są takie drogie?"

Czy polska literatura jest znana w Stanach?

Najbardziej znany jest Czesław Miłosz i Wisława Szymborska, trochę Zbigniew Herbert, prawie nieznany jest Tadeusz Różewicz. Coraz więcej osób z kręgów akademickich czy poetyckich w Stanach czyta poezję Szymborskiej. Poezja autorki "Siedmiu Pociech" obecnie bardziej przemawia do Amerykanów niż poezja autora "Traktatu moralnego."

Miłosz schodzi jakby na drugi plan, jest zbyt trudny, zbyt filozoficzno-metafizyczny, wymagający od czytelnika sporej wiedzy o geografii czy historii Polski, Europy Środkowo-Wschodniej. Twórczość Miłosza oparta jest na religii, porusza kwestię Boga, Absolutu, wolności, zniewolenia, rzeczy ważnych i istotnych dla człowieka XX wieku. Miłosz rozmawia z Bogiem i się nawet z nim kłóci.

Amerykanie zdecydowanie nastawieni są na kulturę masową. O znajomości poezji Herberta i Różewicza nie wypowiem się, bo jest to twórczość dla koneserów, o jakimś większym zainteresowaniu poza akademią nie ma co mówić.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny