Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rejs po Bałtyku. Uciekli z PRL na zachód

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Bawimy się w uciekinierów. Ja udaję, że skaczę, a trzymają mnie Wiesio Bakunowicz i Fredek Ożlański
Bawimy się w uciekinierów. Ja udaję, że skaczę, a trzymają mnie Wiesio Bakunowicz i Fredek Ożlański
Rejs po Bałtyku zapowiadał się wspaniale. Statek podpływał do Bornholmu, od wyspy dzieliło nas jakieś 300 metrów, gdy naraz dwóch młodych ludzi skoczyło do wody. Uciekli. A w chwilę potem rzucił się do morza jeszcze jeden. Był rok 1957. Ubek, który nas pilnował, wpadł w szał - opowiada Waldemar Szliserman.

W czasach PRL wyjechać na Zachód nie było prosto. Decydowały o tym władze i ściśle kontrolowały. Bywało więc, że ludzie decydowali się na ucieczkę z kraju. Pan Waldemar Szliserman, nasz częsty współpracownik, był świadkiem takiego zdarzenia. W przesłanym meilu opisał tę historię. Pracował wówczas w Wojewódzkim Związku Spółdzielczości Pracy przy ul. Sienkiewicza 43.

- W 1957 roku zorganizowano nam atrakcyjną wycieczkę nad morze, z pięciodniowym rejsem statkiem po Bałtyku. Żałowałem tylko, że nie mogłem zabrać żony, ale nie było takiej możliwości, bo wycieczka została dofinansowana z akcji socjalnej i przeznaczona tylko dla pracowników.

Na wybrzeże pojechaliśmy autokarem. Pierwszy dzień był przeznaczony na zwiedzanie Gdańska, Sopotu, Gdyni i innych ciekawostek Trójmiasta. Po obiedzie załadowaliśmy się na statek pasażerski "Mazowsze" i popłynęliśmy na Hel. Ja i moich trzech kolegów: Wiesio Bakunowicz, Witek Kowalski i Frydek Oźlańki zostaliśmy zakwaterowani w czteroosobowej kajucie pod pokładem głównym. Statek ten zbudowała stocznia węgierska i był on przystosowany raczej do pływania po Balatonie a nie po Bałtyku, o czym przekonaliśmy się w trakcie dalszej podróży. Na Helu zwiedzaliśmy miasto i kościół oraz muzeum rybołówstwa morskiego. Dalsza trasa wiodła w kierunku otwartego morza do wyspy Bornholm.

Tak jak wszystkie tego rodzaju wycieczki w tamtych czasach, tak i nasza miała swego "anioła stróża" z SB, oczywiście był on incognito, ale i tak wszyscy wiedzieli, kto to jest. Ubek wszędzie się kręcił, by potem zdać raport swoim przełożonym, tym bardziej, że przekraczaliśmy, było nie było granicę duńską.

Po południu statek zbliżał się powoli do Bornholmu, malowniczą wyspę widać już było na horyzoncie, dzieliło nas jakieś 300, 400 metrów. Chociaż były to czasy odwilży po przełomie w 1956 roku, oczywiście nie było mowy, żebyśmy zeszli na ląd, mieliśmy tylko podpłynąć w pobliże wyspy. Po obiedzie, gdy wyszliśmy na pokład, aby podziwiać widoki, naraz rozeszła się lotem błyskawicy informacja, że dwaj studenci z Warszawy, którzy płynęli "Mazowszem", uciekli do Dani i poprosili o azyl polityczny.

Ta wiadomość wszystkich powaliła z nóg, była jak grom z jasnego nieba. Wszyscy tylko o tym rozmawiali. Jak opowiadał jeden z mężczyzn, który to widział, ci studenci założyli kamizelki ratunkowe, skoczyli do morza i popłynęli wpław na Bornholm. Władze wyspy zawiadomiły drogą radiową kapitana statku. "Opiekujący się" nami ubek wpadł w szał. Zażądał od kapitana, aby niezwłocznie spuszczono na wodę szalupę z załogą i popłynięto na wyspę w celu odebrania uciekinierów. Kapitan odmówił, ponieważ statek znajdował się na wodach terytorialnych Danii i byłoby to naruszenie granic państwa. Szalupę spuszczono na linach, nie dotknęła ona wody. Przez radio trwały rozmowy, oczywiście nie słyszeliśmy tego, ale można się było domyślać ich treści. Dania udzieliła tym studentom azylu politycznego i wszystkie polskie żądania zdały się na nic.

O zdarzeniu zaraz dowiedziały się media i nasz statek stał się obiektem powszechnego zainteresowania. Podpłynęło kilka motorówek z dziennikarzami, a nawet załogi łodzi sportowych. Osoby znające angielski rozmawiały z dziennikarzami, częstowaliśmy się wzajemnie, my papierosami polskimi oni czekoladami i cukierkami. Dziennikarze namawiali i nas do ucieczki "zza żelaznej kurtyny", jak wówczas określano kraje, będące pod radzieckimi wpływami.

Znajdowałem się przy burcie blisko barierki, obok mnie stał mężczyzna w popelinowym płaszczu i kapeluszu. W pewnej chwili przełożył nogę przez barierkę i skoczył do morza. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Jak dowiedzieliśmy się potem, był to inżynier ze Stoczni Gdańskiej. Stojąca niedaleko motorówka uruchomiła silnik, podpłynęła do tego człowieka i został on szybko wciągnięty do łodzi. Dziennikarze fotografowali całe te zajście, błyskając aparatami.

Program naszej wycieczki uległ całkowitej zmianie. Wszystko wzięło w łeb. Kotwicę podniesiono i statek odpłynął w kierunku Szczecina. Bal kapitański, który planowano u wybrzeży Bornholmu, odbył się na pełnym morzu. Nastrój był już zupełnie inny, jedynym tematem była ucieczka trzech Polaków. Oficer do spraw rozrywkowych bezskutecznie starał się stworzyć wesołą atmosferę. Orkiestra grała do tańca piękne melodie, solistka śpiewała najnowsze szlagiery, stoły były obficie zastawione dobrym jedzeniem, szynki, polędwica, banany, pomarańcze - w tamtych czasach takich specjałów nie widywano w sklepach. Ale jakoś nikt nie rwał się do jedzenia. Zaczął się sztorm. Tańczenie na pełnym morzu, przy dużej fali też nie było łatwe. Pary traciły równowagę i jedni o drugich się potykali.

W nocy pogoda jeszcze bardziej się pogorszyła. Wiał silny wiatr. Spania też już prawie nie było, koją kołysało w górę i dół. Większość wycieczkowiczów dopadła choroba morska. Teraz dopiero okazało się, że statek zbudowany przez Węgrów na wody lądowe, nie zdaje egzaminu na wodach sztormowych morskich, tak to oceniali po cichu członkowie załogi.

Męczyliśmy się aż do Szczecina. Przypłynęliśmy tam w godzinach popołudniowych. Statek wyglądał okropnie, załoga myła go wężami strażackimi, aby doprowadzić do porządku. Moje koleżanki i koledzy byli wykończeni chorobą morską, leżeli plackiem na leżakach, bądź w kabinach. O jedzeniu nie chcieli nawet słyszeć, a posiłki były naprawdę bardzo dobre i atrakcyjne.

Rano po przespanej spokojnej nocy w porcie szczecińskim, udaliśmy się na zwiedzanie miasta i portu. Przewodnik opowiadał nam o zabytkach, zaprowadził na Wały Chrobrego oraz do Zamku Książąt Pomorskich. Umęczeni, ale zadowoleni, popłynęliśmy do Gdańska. Teraz już pogoda nam dopisała, słoneczko pięknie świeciło, panie opalały się na leżakach na pokładzie. W Gdańsku czekał na nas autokar i powrót do Białegostoku. Mieliśmy co opowiadać, wrażeń było moc. Tylko esbek miał nietęgą minę, bo musiał zdać raport przełożonym, że zgubił swoje owieczki.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny