Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Edmund Płoński poznał leśnictwa Tykocin, Izoby, Osowiciec, Werykle, nadleśnictwo Michałowo i Trzcianne

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
6 czerwca 1997 r. Wzruszająca chwila. Ceremonia dekorowania krzyżem Armii Krajowej przez Adama Dobrońskiego, wówczas ministra  Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, za działalność konspiracyjną w czasie wojny.
6 czerwca 1997 r. Wzruszająca chwila. Ceremonia dekorowania krzyżem Armii Krajowej przez Adama Dobrońskiego, wówczas ministra Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, za działalność konspiracyjną w czasie wojny.
Lasy, zwierzęta nie stanowią dla niego tajemnic. Poznał je na wskroś. Edmund Płoński jako leśniczy przez 40 lat obcował z przyrodą. Leśnictwa Tykocin, Izoby, Osowiciec, Werykle, nadleśnictwo Michałowo, Trzcianne to były tereny jego pracy. Opisał wszystko w książce. Wracamy do tych sentymentalnych wspomnień.

Od 10 września 1946 roku pan Edmund jako praktykant leśny rozpoczął pracę, początkowo w biurze, ale już po miesiącu został przydzielony do Leśnictwa Szelągówka. Lasy te należały do hrabiego Stanisława Bnińskiego. Po wojnie zostały upaństwowione, nie były zniszczone - opowiada. - Natomiast duży drewniany dom, zwany pałacem, należący do hrabiego, niestety podczas wojny Sowieci całkowicie zniszczyli. Zachowała się wikarówka i ten budynek po niezbędnym remoncie nadleśnictwo mnie przydzieliło do zamieszkania. W trzecim murowanym budynku mieszkał gajowy Maciej Guzowski z rodziną, czwarty - mały, murowany zajmowała przedwojenna kucharka hrabiego, Maria Dąbrowska. No i były jeszcze pomieszczenia gospodarcze: duża drewniana stodoła i równie spora obora. Wszystkie pokryte czerwoną dachówką.

Praca leśniczego wówczas nie była łatwa. Po wojnie długo jeszcze na Białostocczyźnie działała partyzantka. Akowcy nie chcieli się pogodzić z narzuconą władzą, nie złożyli broni, niektórzy zakonspirowani liczyli, że wybuchnie znowu wojna i Polska odzyska prawdziwą niepodległość. Poza tym okoliczna ludność, zubożona bardzo przez wojnę, traktowała lasy jak swoje, drzewa ścinano gdzie popadło.

W marcu 1947 roku pan Edmund pojechał na czteromiesięczny kurs leśniczych do Białowieży. Zajęcia odbywały się na wzór wojskowy. - Podczas rannego apelu śpiewaliśmy "Kiedy ranne wstają zorze", a wieczorem "Wszystkie nasze dzienne sprawy". Ze śpiewem na ustach maszerowaliśmy też w niedzielę na nabożeństwa do kościoła.

Jak widać, mroczna stalinowska rzeczywistość jeszcze nie dotarła do Polski. W kursie uczestniczyło 42 leśników. Atmosfera była bardzo koleżeńska, na koniec odbył się bal.

- Wiosną 1955 roku wprowadziłem się do wyremontowanej leśniczówki Werykle. Utrudnieniem na tamtym terenie były częste pożary. Największy pożar miał miejsce 4 listopada. Pamiętam to doskonale. Ogień został zauważony późnym popołudniem. Paliły się trawy na łąkach od strony Biebrzy, na przestrzeni gdzieś około 12 km. Zawiadomione zostały straż pożarna w Mońkach, jednostka wojskowa w Osowcu. Dodatkowo jeszcze powiadomiłem OHP w Trzciannem. Stawili się też mężczyźni z okolicy. Najlepszą metodą gaszenia palących się wysokich traw było tłumienie ognia wyciętymi młodymi brzózkami. Pod wieczór, kiedy wiatr zmalał, łatwiej było walczyć z żywiołem. Akcja trwała do późnej nocy. W wielu miejscach tliły się jeszcze jakiś czas suche kępy traw i miejscami torfy. Wojsko i straże odjechały, ludzie w większości się rozeszli, my jednak leśnicy i część gospodarzy z okolicy pozostaliśmy, by pilnować pożarzyska. Rano, gdy zdawało się, że możemy już wszyscy wracać do domów, w samym środku uroczyska Kobielno, w dwóch miejscach pojawił się ogień. I znowu zaczęła się ciężka walka z żywiołem. Pożar strawił całe uroczysko i około 10 tys. ha łąk. Ludzie mówili, że ogień podłożyło dwóch mężczyzn. Niestety nie udało się ich schwytać.

Lasy to oczywiście zwierzyna ze swoimi prawami, które nie zawsze ludziom odpowiadają. W latach 60. na terenie nadleśnictwa dawały się we znaki szczególnie wilki. Wyrządzały duże szkody, potrafiły w ciągu jednej nocy zagryźć nawet 7 saren. Ich łupem padały łosie, bydło, owce a także psy. Wilki nie były objęte ochroną. Leśnicy otrzymali polecenie ich częściowej likwidacji. Należało ustalić miejsce zalegania stada. Pan Edmund tak opisuję tę akcję: "W ciepły czerwcowy poranek 1965 roku gajowy Kazimierz Malinowski, wracając z rannego obchodu zameldował, że stado wilków zaległo w młodnikach przed szosą, naprzeciw wsi Gugny. Tu trzeba wyjaśnić, że wilki chodzą jeden za drugim, gęsiego. Każdy z osobników staje w miejscu, gdzie są ślady pozostawione przez idącego przed nim. Dlatego trudno było ustalić, ile ich weszło do młodnika. Z kolei na piaszczystej drodze nie było wilczych śladów, to utwierdzało w przekonaniu, że wilki zaległy w młodniku.

Zawiadomiłem telefonicznie leśniczych Łazarza i Wilczewskiego oraz myśliwego Tadeusza Wejdę. Gajowy Kazimierz Malinowski i Witold Łapiński z dubeltówkami stawili się w wyznaczonym miejscu. Drogą losowania zajęliśmy stanowiska. Mój trzeci gajowy Jan Malinowski z gajowym Aleksandrem Kobeszko zawiesili flądry, są to kolorowe wstążki, używane podczas polowania, kiedy falują na wietrze wilki na ich widok bojaźliwie cofają się. Następnie z naganiaczami, zachowując odpowiednie odległości, mieli wejść do miotu i wolno, postukując kijami o drzewo, posuwać się w naszym kierunku. Szosą od czasu do czasu przejeżdżały samochody i furmanki, ale teoretycznie biorąc, wilki nie powinny skierować się na szosę. Nie powinny również pokonać fląder. Na znak trąbki sygnałówki gajowy Jan Malinowski ruszył z nagonką. Ja miałem stanowisko pierwsze od szosy. Po upływie około 15 minut dotarły do mnie głośne nawoływania nagonki. Cisza jaka zapanowała po ich krzykach nasunęła przypuszczenie, że wilki wyczuły myśliwych i wymknęły się. Ale nie, za moment w odległości 30 metrów z młodnika wypadły na bagno trzy wilki, kierując się w stronę szosy". Udało się je odstrzelić. Polowanie można było uznać za udane. Nadleśnictwo w owym czasie za zabicie wilka wypłacały w nagrodę po 1000 zł.

Nadeszła zima. Stan wilków zmniejszył się, ale było ich jeszcze dużo. I co gorsza, podchodziły nawet do gospodarstw. Jeden z mieszkańców przywiózł do leśniczego na saniach martwego wilka. Prosił, by poświadczył, że go zakłuł. Okazało się, że wilk zakradł się na podwórze i próbował zagryźć psa. - Stopniowo jednak zdziesiątkowany przez wilki stan zwierzyny, szczególnie saren, odradzał się - pisze w swojej książce pan Edmund.

Utrapieniem rolników były też dziki, które niszczyły pola leżące blisko lasów. Do obowiązków leśniczego należało szacowanie szkód wyrządzonych przez dziki. Jeden z takich wyjazdów zapamiętał szczególnie. Było to w sierpniu 1974 roku. - Gospodarz ze wsi Budy poprosił, abym oszacował właśnie straty w jego owsie spowodowane przez dziki. Wsiadłem na swoją WFM-kę i ruszyłem szosą w kierunku Osowca. Droga była pusta, więc jechałem spokojnie. Gdy zostało około półtora kilometra, nagle na lekkim łuku szosy stało się coś nieoczekiwanego. Tylne koło motocykla zahamowało i zostałem wyrzucony jak z katapulty na kamienistą jezdnię. Poczułem ostry ból w łokciach i kolanie, spod poszarpanej skóry sączyła się krew. Motocykl leżał na brzegu jezdni, spadł łańcuch z zębatki. Kulejąc dotarłem do oddalonej o 250 metrów leśniczówki Barwik. Tam żona leśniczego Czesława Cieślińskiego wezwała przez telefon karetkę pogotowia. W szpitalu w Mońkach lekarze pozszywali mi rany".

Jest też ciekawe wspomnienie pana Edmunda, jak sam z żoną doświadczyli spotkania z dzikami. - W 1963 roku, w ogrodzie mieliśmy zasadzone ziemniaki. Obrodziły pięknie. Ogród był ogrodzony płotem z żerdzi, zbliżały się wykopki, liczyliśmy na wysokie zbiory. Tej jesieni akurat zmogła mnie choroba, leżałem w łóżku. Była noc, naraz słyszę, że Azor, jak zawsze czujny, zajadle ujada. Żona wyszła do podwórze, po chwili wróciła wzburzona, że dziki w najlepsze plądrują w ziemniakach. Co było robić, ja nie mogłem się ruszać, więc obowiązek wypłoszenia zwierzaków spadł na małżonkę. Wzięła dzielnie strzelbę, ja tylko wprowadziłem dwa naboje, przypomniałem jej zasady strzelania, i poszła. Po chwili usłyszałem strzał i trzask łamanego płotu. Po powrocie żona stwierdziła, że strzelanie to nic takiego. Dziki się wyniosły. Rano, mimo bólu ruszyłem naprawiać płot. I tu niespodzianka, między bruzdami leżał dzik. Pogratulowałem żonie celnego strzału.

Jednak zdobycz okazała się kłopotem, bo pan Edmund nie miał na dzika odstrzału. Wszystko jednak zakończyło się dobrze.

Jak las, to i polowania. Edmund Płoński podkreśla jednak, że to nie tylko przyjemny sport i pozbawianie życia zwierzyny. To także wspaniała okazja na podglądanie przyrody z jej całą różnorodnością. - Ileż przyjemności sprawiało obserwowanie tokujących cietrzewi, batalionów, które na nadbiebrzańskich bagnach w maju można często spotkać czy w okresie godowym jelenie i łosie. Polowania zawsze stanowią miejsce miłych spotkań towarzyskich, których zwieńczeniem jest tradycyjne ognisko. Pieczone nad ogniskiem kiełbaski, bigos, krążąca butelka alkoholu i wesołe opowieści składają się na atmosferę, która pozostaje w pamięci na długie lata.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny