Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dariusz Kożuchowski: Nie bez przyczyny mówi się, że jakie życie, taka śmierć

Urszula Ludwiczak
- Formy przekazywania informacji odnośnie rokowania są różne. Są pracownicy, którzy przekazują te wieści bez obecności rodziny - mówi dr Dariuszem Kożuchowskim
- Formy przekazywania informacji odnośnie rokowania są różne. Są pracownicy, którzy przekazują te wieści bez obecności rodziny - mówi dr Dariuszem Kożuchowskim Andrzej Zgiet
Plejada zachowań chorych jest różna, ale jeszcze większy jest rozrzut zachowań i oczekiwań wśród bliskich naszych pacjentów. Tu zdarzają ekstremalne sytuacje. Łącznie z oczekiwaniem cudu.

Z dr Dariuszem Kożuchowskim, kierownikiem ZOZ Hospicjum Domowe w Białymstoku rozmawia Urszula Ludwiczak

Obserwator: Śmierć coraz bardziej się medykalizuje, coraz częściej umieranie odbywa się w szpitalu. Hospicjum domowe pozwala chyba na tę najbardziej przyjazną człowiekowi formę odchodzenia z tego świata?

Dr Dariusz Kożuchowski: - Przynajmniej powinno być formą najbardziej naturalną, przyjazną. Człowiek jest ze swojej natury istotą społeczną, żyje w rodzinie i globalnej wspólnocie. Skoro człowiek nie powinien żyć sam, to tak samo powinien odchodzić, otoczony swoimi bliskimi. Na to pozwala opieka domowa i pomoc rodzinie, której bliski odchodzi. Taka jest idea hospicjum domowego. Jego uzupełnieniem mają być hospicja stacjonarne czy mniej popularna forma klubowa opieki nad osobami w ostatnim okresie życia (to tzw. opieka dzienna, znana w Białymstoku w przypadku chorych z Alzheimerem).

Ale nastąpiła bardzo duża atomizacja rodzin, i coraz trudniej jest zorganizować opiekę nad niesamodzielną osobą w domu. Jeśli mamy niesamodzielnego, wymagającego stałej opieki chorego, którym zajmuje się tylko niemal równie niesamodzielna żona, a dzieci są daleko, to sama opieka hospicjum domowego nie wystarczy. Stąd coraz większe ciśnienie na stacjonarne formy opieki, które są mniej naturalne, bo wyrywają chorego z jego środowiska, są droższe, mniej lub bardziej odhumanizowane. Tam ten ciężko chory człowiek, któremu został tylko kawałek życia, staje się trybikiem, pionkiem. W rodzinie on jest jeden, w placówce stacjonarnej zawsze jest pytanie, który chory jest najpilniejszy. Chce się pomóc wszystkim, ale nie da się wszystkim naraz.

W opiece domowej też tak czasem bywa, że w jednym czasie jest dwójka umierających chorych, z tym samym problemem, i trzeba wybrać, do którego najpierw jechać. Są kryteria medyczne i pozamedyczne, które bierze się pod uwagę, a czasu na decyzję jest niewiele. Zawsze jest dylemat, dojadę albo nie dojadę.

Idea medycyny paliatywnej to bezbolesna śmierć?

- Inaczej. My staramy się, aby chory jak najdłużej żył, a jak najkrócej umierał. Staramy się czas odchodzenia zamienić na długi czas życia i krótki umierania. Cała idea części paliatywnej medycyny polega na wykorzystaniu rezerw, jakie można z organizmu wykrzesać, aby dać człowiekowi jeszcze kawałek w miarę dobrego życia, a jak odchodzi, nie przeszkadzać mu odejść. My staramy się wydłużyć życie nie w sensie kalendarza, ale w aspekcie dobrego funkcjonowania, niemniej kalendarzowe wydłużenie życia też nas bardzo cieszy.

Pacjenci mają świadomość swego stanu?

- Wiedzieć mentalnie, znać swój stan, to jakie są perspektywy to jedno, a przyjąć to emocjonalnie, dostosować do tego, to zupełnie coś innego. Plejada zachowań chorych jest różna, ale jeszcze większy jest rozrzut zachowań i oczekiwań wśród bliskich naszych pacjentów. Tu zdarzają ekstremalne sytuacje. Łącznie z oczekiwaniem cudu. Naszym celem jest pozwolić choremu funkcjonować na jego zasadach, w ramach Jego możliwości. Nie wydłużać jego trwania biologicznego, a czasem rodziny tego najbardziej oczekują. A potem nie przedłużać samego odchodzenia.

Co jest najgorsze w tym ostatnim okresie życia? Ból?

- Ból wcale nie jest najgorszym objawem. Pod względem uciążliwości objawów jest na czwartym miejscu. Najgorsze jest coś, co trudno określić, my mówimy że to o depersonalizacja, czyli utrata roli społecznej, znaczenia, poczucia własnej wartości. Czyli ta sfera czysto psychiczna. Następnie jest duszność i świąd. I dopiero później ból. Strach przed bólem jest najsilniejszy, chyba dla tego, że każdy wcześniej bólu doświadczył.

Staramy się zwalczać te objawy, poprawić sprawność na tyle na ile się da, najlepiej aby pacjent był zdolny do samoobsługi, nie musiał prosić o podanie przysłowiowej szklanki wody - jest to jeden z celów głównych, choć nie zawsze osiągalny. To ogromny dyskomfort, musieć prosić o pomoc w podstawowych czynnościach. Ale bywa, że jak te podstawowe problemy się opanuje, oczekiwania chorego dalej rosną. Bo się poprawiło, to chcą więcej. A tu trzeba je przystopować. Bo to, co udało nam się osiągnąć, jest przejściowe. Czasem mówię, że nie zrobię z kogoś dwudziestolatka. To brutalne, ale rzeczywiste. Chodzi o to, aby oczekiwania nie osiągnęły poziomu niebios, zbyt wysokiego pułapu którego nie da się osiągnąć.

To musi być trudne.

- Tak, ale jak się uda, to satysfakcja jest ogromna. Do końca życia nie zapomnę pacjenta, który był budowlańcem, dobrze sytuowanym, któremu choroba nie pozwalała opuścić domu. Wcześniej był motorem rodziny, wziętym fachowcem, budował domy. Udało się przekierować jego cele i oczekiwania. Miał syna, który niezbyt dobrze się uczył, poradziłem mu, aby nagrywał co ciekawsze kawałki z telewizji edukacyjnej na magnetowid, następni udawał że nie rozumie, i prosił syna, aby mu tłumaczył.

A ten musiał sam się najpierw nauczyć, by wytłumaczyć ojcu. Gdy chory zobaczył, że kolejnej chałupy może już nie postawi, ale dzieciaka być może zdąży wyprowadzić na ludzi "odżył", wszedł na inny poziom funkcjonowania. Czuł się potrzebny, w pełni użyteczny. Miał realny cel. Nigdy nie zapomnę, jak już pod koniec, gdy był słabiusieńki, dalej wtykał kasetę do magnetowidu i nagrywał. To są te perełki, dla których nasza praca ma sens.

Rozmawiacie z pacjentami o nieuchronnym końcu tej życiowej drogi?

- Jeśli chcą o tym rozmawiać, podejmujemy temat. Jakieś sygnały z naszej strony, mniej lub bardziej intensywne, są zawsze wypuszczane, co dalej, zależy od reakcji chorego i rodziny. Formy przekazywania informacji odnośnie rokowania są różne. Są pracownicy, którzy przekazują te wieści bez obecności rodziny. Często zadają wtedy pytanie, "co pana/panią najbardziej denerwuje?". Jedną z częstszych odpowiedzi jest odpowiedź w stylu, że "oni mają mnie za idiotę i myślą że nie wiem, co mi dolega i co z tego będzie". Generalnie nie są to proste tematy, często pomaga psycholog.

Pada pytanie: ile mi zostało?

- Pada. To jedno z trudniejszych pytań, bo my możemy odpowiedzieć tylko statystyką, jakąś średnią, że grupa ludzi w takim stanie, z określonym schorzeniem, średnio żyje tyle. A pytanie przecież dotyczy konkretu, nie średniej. Czasem odsyłam do wróżki lub jasnowidza, precyzując, że jestem medykiem. Dodaję natychmiast, że teraz chcę rozwiązać jakiś problem medyczny, czasem pozamedyczny, a dalej zobaczymy, jaki będzie efekt. Elementem terapii jest zapewnienie, iż zawsze można liczyć na dalszą pomoc. Nigdy nie mówię, że zostały np. 2 tygodnie. Dlaczego? Był taki pacjent koleżanki, chodzący, pewnego dnia położył się do łóżka, nie chciał wstawać. Na pytanie dlaczego, odpowiedział, że chirurg mu oznajmił, że będzie żył 4 miesiące, a to minęło przedwczoraj. To jest powód, dla którego unika się wróżenia z fusów.

Łatwiej odchodzi się tym, którzy mają pozałatwiane sprawy?

- Chyba tak. Nie bez przyczyny mówi się, że jakie życie, taka śmierć. Jak ktoś przeżył je w ten sposób, że może je powtórzyć i nie musi niczego się wstydzić, zmieniać, lepiej przyjmuje fakt, że każde życie kiedyś się kończy. I jego też. Śmierć nigdy nie przychodzi we właściwym momencie, zawsze jest za wcześnie lub za późno. Jak ktoś nagle umiera na zawał, pyta się dlaczego umarł, taki zdrowy był, aktywny, a gdy długo choruje, to jak umrze, pada retoryczne pytanie czemu tak długo się męczył. Nigdy nie ustali się tego optymalnego czasu. Bardzo rzadko zdarza się ta klasyczna śmierć staruszka, który po długim życiu "uznaje", że nadszedł jego czas, żegna się z rodziną, kładzie się, zasypia i już nie budzi.

Czy rozmawiacie z pacjentami co jest dalej, po śmierci, czy jest jakieś życie, zmartwychwstanie?

- Sprawy duchowe dość rzadko są podejmowane, ale bywają. Jeżeli takie pytanie padnie, prezentuje się swoje poglądy zastrzegając, że są moje własne poglądy i przemyślenia. W tych sprawach każdy z pracowników prezentuje nieco odmienne postawy.

Wiara tu pomaga, na pewno, ale też głęboka duchowość, której elementem może być wiara. Ona pozwala budować zarówno dobre stosunki rodzinne, jak i założenie, że będzie jakieś przedłużenie naszego bytu na innym świecie. Duchowość areligijna zakłada, że przedłużeniem bytu jest to, co po mnie zostanie, rzeczy materialne i niematerialne, moje idee, wpływy na otoczenia, moje dzieci. Na pewno głęboka duchowość powoduje, że to odejście przestaje być tak straszne.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny