Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dawne zabawy. Dzieci jeździły hulajnogą własnej roboty

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Podwórkowi muzykanci – ja z koleżanką Wierą Kalisz, wnuczką naszego gospodarza pana Kondrusika, 1940 r.
Podwórkowi muzykanci – ja z koleżanką Wierą Kalisz, wnuczką naszego gospodarza pana Kondrusika, 1940 r.
Zabawy w policjantów i w złodziei, a nawet w prawdziwe wojsko. Jazda hulajnogą własnej roboty, czy ślizganie się na łyżwach wystruganych z drewna.

- Okupacja, tuż po wojnie, czasy były trudne, nie mieliśmy zabawek, nam jednak nie brakowało wyobraźni i bawiliśmy się znakomicie - mówi Waldemar Szliserman.

Do wspomnień skłoniły go opowieści jego rówieśników o zabawach dziecięcych, zamieszczone wcześniej w Albumie.

Pan Waldemar pochodzi z Bojar. Mieszkał w okolicy, gdzie dziś przebiega dwupasmowa ul. Piastowska. Wówczas były tam łąki należące do gospodarzy ze Skorup, a środkiem płynęła kręta wijąca się rzeczka Dolistówka z czystą źródlaną wodą. Na tych łąkach chłopaki grali w piłkę nożną, a zimą, gdy rzeka wylała i woda zmarzła, było wielkie lodowisko. Łyżwy przykręcało się do butów na płastynki, w specjalnie robione otwory w podeszwie. Jak ktoś nie miał łyżew, to sam je strugał z drewna, a płozę robił z grubego drutu i do butów (albo do papuci) mocował je sznurkiem.

- W tych łyżwach, na tym lodowisku graliśmy w hokeja - wspomina pan Waldemar. - Natomiast na ulicach, gdzie śnieg zalegał do wiosny urządzaliśmy sobie jazdy, czepiając się sani. Furmani oganiali się, kropili batem, bo to niebezpieczne było. Robiliśmy więc długą pętlę z drutu i zaczepialiśmy ją o kłonicę sań, wówczas furman nie mógł już dosięgnąć łyżwiarza. Pewnego razu, kiedy tak jechałem za saniami moja łyżwa zatrzymała się na nawozie końskim. Wylądowałem w śniegu, jednak nie puściłem swojej taśmy, ale przeciąłem trzy palce prawie do kości.

Z nastaniem wiosny zaczynała się gra w noża. Każdy chłopak z Bojar pragnął mieć prawdziwy scyzoryk z wieloma ostrzami, żaden tam kozik oprawiony w drewienko. Rzucaliśmy tym nożem na różne sposoby: z paluszków, z łokcia, kolana, zębów i z główki. Niektórzy doszli do wielkiej wprawy w celowaniu. Jesienią na łąkach paliliśmy ogniska, piekąc ziemniaki (dziś jest tam duże osiedle).

Dużo frajdy sprawiało kręcenie banerek (blaszane puszki po konserwach, świetnie do tego nadawały się takie półkilogramowe po amerykańskiej tuszonce). Robiło się w tej puszce gwoździem otwory, do krawędzi przyczepiano drut jako rączkę, a do środka wkładało się rozżarzone węgle, kawałki drewna lub badyle. I takimi pochodniami kręciliśmy wokół siebie aż ogień dobrze się rozpalał. Wieczorem pięknie wyglądały.

W chowanego oraz w policjantów i w złodziei bawiliśmy się na terenach składu opałowego, który znajdował się na trójkątnym placu ulic Spacerowej, Granicznej i torów kolejowych (dziś tam ulica Towarowa i garaże). Mogliśmy godzinami się tam ukrywać. Kiedy Hitler napadł na Związek Radziecki w czerwcu 1941 r. i Sowieci w popłochu uciekali z miasta, białostoczanie korzystając z zamieszania ruszyli na plac, ze składu zniknęły hałdy drewna i skończyły się tam nasze zabawy.

Zaczęła się okupacja niemiecka. Mieszkaliśmy przy torach kolejowych, niedaleko Dworca Poleskiego, to umożliwiało nam zaopatrzenie w opał, czyli w węgiel. Zajmowały się tym dzieci 12-, 14-letnie. Węgiel podkradaliśmy z wagonów, narażając życie, w każdej chwili policja kolejowa, nazywana "czarnymi", mogła każdego postrzelić.

Mimo trudnych czasów, i po wojnie, bawiliśmy się w najlepsze. Nasze ulice: Spacerowa, Graniczna, Okopowa, Grzybowa, Wiktoria, Gliniana i wiele innych nie posiadały nawierzchni brukowanej ani chodników, a tylko utwardzoną nawierzchnię z piasku. Graliśmy więc w piłkę i w dwa ognie wprost na ulicy, samochody wówczas rzadko jeździły. Natomiast na ul. Piasta, która była wybrukowana i po stronie numerów parzystych miała chodnik, jeździliśmy na hulajnogach.

Były to przeważnie samodziałki wykonane z dwóch desek i łożysk kulkowych zamiast kółek. Deski do zrobienia hulajnogi dało się skombinować z upatrzonej sztachety w płocie, gorzej było z łożyskami. Ale na polach po wojnie stały zniszczone czołgi sowieckie lub niemieckie, które miały w kołach łożyska kulkowe. Wystarczyło dobrze pomajsterkować z odpowiednim kluczem i porządnym młotkiem. Hulajnoga na takich kołach z łożysk bardzo hałasowała, sąsiedzi narzekali.

Do spokojniejszych należała gra w guziki. Polegała na tym, że odbijało się guzik o płot tak, aby upadł najbliżej guzika kolegi. Mierzyliśmy odległość na szpany, tj. od kciuka do palca wskazującego i guzik przechodził na własność zwycięzcy. Najwyżej ceniono guziki oficerskie z orłem w koronie, mosiężne, błyszczące.

Zwykłe żołnierskie - cynowe matowe - były mniej wartościowe. Były też w obiegu guziki Poczty Polskiej - mosiężne, z wytłoczoną trąbką pocztową lub kolejarskie z kołem wagonowym i dwoma skrzydełkami na osi koła. Niemieckie guziki z szarego metalu w drobne groszki na powierzchni nie cieszyły się uznaniem.

Najmniej się liczyły guziki z rosyjskich mundurów, blaszane i puste w środku z wytłoczoną gwiazdą oraz sierpem i młotem. Nazywaliśmy je dęciakami.

Najwięcej emocji dostarczała gra w pieniążki. Pieniążek należało położyć na utwardzonej ziemi i uderzając spreparowaną kopką przewrócić na drugą stronę, zabierając zdobycz, o ile moneta obróciła się na reszkę. Kopka to była metalowa okrągła blaszka specjalnie wyklepana na szynie kolejowej lub kowadle.

Urządzaliśmy też teatrzyki. Latem u mojej koleżanki z Piasta, Halinki Waleszczuk, córki znanego na Bojarach ogrodnika, organizowaliśmy przedstawienia dla dzieciaków z okolicy. Na podwórzu na drucie umocowanym między budynkami gospodarczymi a płotem zawieszaliśmy koc, który służył za kurtynę.

Przebieraliśmy się w ubrania rodziców i odgrywaliśmy różne scenki. Śmiechu przy tym było co niemiara. Pamiętam, że Halinka sprzedawała bilety po 2 grosze. Za zebraną kwotę kupowaliśmy landrynki w sklepiku pani Malinowskiej.
Kiedy skończyła się wojna i pod koniec lipca 1944 roku wojska sowieckie wkroczyły do Białegostoku wypierając Niemców, miałem 13 lat. Czułem się już prawie dorosły. Przeżyłem przecież tyle strasznych rzeczy: bombardowania, wycie syren, wywózki sąsiadów i kolegów na Sybir, aresztowanie przez Gestapo mego taty i sąsiadów, stanie z mamą godzinami przed więzieniem na Kopernika, aby podać paczkę ojcu. Zabawy w złodziei i policjantów czy chowanego już nas nie zadawalały, chcieliśmy być jak wojsko. Podglądaliśmy ćwiczących na skorupskich łąkach żołnierzy sowieckich, niemieckich czy w końcu polskich. Postanowiliśmy ich naśladować. Ja, z racji na swoje umiejętności, byłem głównym zbrojmistrzem.

Robiłem z desek lub sztachet z parkanu wymyślne karabiny. Miałem po tacie trochę narzędzi: piłę stolarską, hebel, raszpel do wygładzania drewna i papier ścierny. Guma z ruskiej maski przeciwgazowej, zamknięcie pałąkowe z drutu od butelki od piwa - stanowiły doskonały materiał do zamka spustowego karabinu.

Okrągłe płaskie pudełko po cukierkach nadawało się do pistoletu maszynowego, nazywanego z ruskiego "pepeszą" - stanowiło ładownicę na kule. Tak wyposażeni rozgrywaliśmy swoje boje na ogrodach sąsiadów i okolicznych uliczkach. Od strzelania i pokrzykiwania dostawaliśmy chrypki. Na polu obsianym żytem z lewej strony Dolistówki, gdzie dziś jest zbudowane osiedle, znajdował się zniszczony niemiecki czołg Tygrys. Uznaliśmy go za swój. Były w nim wystrzelone pociski armatnie i wiele różnych zegarów i urządzeń. Kręciliśmy wieżyczką we wszystkie strony, udając walczących czołgistów. Najbardziej podobała się nam karuzela na lufie.

Na Towarowej, tu gdzie jest restauracja i sklep materiałów budowlanych, w lipcu 1944 roku wojska sowieckie na środku tej wówczas niepozornej przytorowej uliczki zorganizowały polowy skład zbrojeniowy. Trzymano tam pociski artyleryjskie, skrzynie pełne prochu artyleryjskiego (długie żółte rurki 30-40 cm w białych płóciennych woreczkach), kule karabinowe i do automatów, granaty i zapalniki do min. Arsenału tego pilnował bojec z karabinem. Miał do nadzoru około 70-100 m długości placu. Gdy był na końcu magazynu, my podkradaliśmy z drugiej strony ze skrzyń laski prochu artyleryjskiego, zapalniki do min, a nawet kule do pistoletów. To uzbrojenie przydawało się dla naszej dziecięcej armii. Podpalone długie laski prochu przydeptywało się obcasem i wówczas taki makaron dymiąc, podskakiwał wysoko, kręcąc się w powietrzu.

Takie zabawy to oczywiście była straszna głupota, bardzo niebezpieczne. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, wspominam to teraz z trwogą. Na szczęście nie doszło do żadnej tragedii. Nasi rodzice rzecz jasna o tym nie wiedzieli. Mieli poważniejsze troski na głowie. Musieli przede wszystkim myśleć jak przeżyć i zapewnić rodzinie jedzenie oraz ubrania.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny