Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Górka przy św. Rocha: Narty i sanki w centrum Białegostoku

Adam Czesław Dobroński [email protected] tel. 601 352 414
Na stokach św. Rocha
Na stokach św. Rocha Z albumu Zbigniewa Mazurkiewicza
Zbigniew Mazurkiewicz przysłał wspomnienia z dzieciństwa, które spędzał w rejonie ul. św. Rocha i obecnego placu Niepodległości. Trzeba je było trochę przeredagować, a tu i ówdzie dodałem swoje dwa grosze. Bawiliśmy się w tym samym czasie, ale pan Zbigniew w mieście bądź co bądź wojewódzkim.
Ośnieżone stoki wzgórza św. Marii Magdaleny
Ośnieżone stoki wzgórza św. Marii Magdaleny Wacław Małaszewicz

Ośnieżone stoki wzgórza św. Marii Magdaleny
(fot. Wacław Małaszewicz)

Już w pierwszej połowie grudnia czekało się na śnieg. Kiedy warstwa puchu miała kilkanaście centymetrów pojawiali się na wzgórzu (górce) św. Rocha narciarze. Niezbyt liczni, jako że narty kosztowały sporo, ich posiadacze uważali się za elitę. To oni przecierali trasy dla późniejszych amatorów białego szaleństwa. Miałem krótkie jesionowe narty zrobione przez stolarza, otrzymane w spadku po stryjecznym bracie i też otwierałem sezon. Narty były przypinane skórzanymi paskami do butów i słabo trzymały nogę. "Kandahary" ze sprężynami to znacznie późniejszy wynalazek.

Namiastka Nosalu

Po ubiciu nartami torów zjazdowych na górce pojawiali się saneczkarze. Sanki posiadał prawie każdy i wielu po szkole czym prędzej biegło na górkę. Sprzęt to był różny, od klasycznych drewnianych (nie daj Boże dziecięce, z oparciem), wykutych przez kowala z kątowników, czy pospawanych z rurek u ślusarza. Były nawet bawarskie z wielkimi rogami.

Kiedy śnieg na stoku zaczynał przypominać lód, zaczynały się zjazdy na byle czym: kawałkach tektury, kaflach, tornistrach, cegłach (zjeżdżających w ten sposób przeganiano, bo "ceglarze" psuli lód). Byle szybko i w miarę bezpiecznie. Zjeżdżano też na butach, ale to wymagało umiejętności akrobatycznych. Przy dużej liczbie zjeżdżających, krzyżujących się torach oraz oblodzeniu, kolizje były nieuniknione, a w ich następstwie krzyki i nawet bójki. Gorzej, gdy zjeżdżając na brzuchu trafiało się w któreś z licznie rosnących drzew. Ale poważnych wypadków nie było zbyt wiele (św. Roch czuwał!), za to połamanych sanek sporo.

Łyżwy też były od sasa i od lasa: holenderki z zakręconymi wysoko przodami, figurówki z zakręconym przodem i ostrymi ząbkami, turfy z przodem spiczastym. Mocowano je do butów na dwa sposoby. Pierwszy po białostocku zwał się na płastynki (na Mazowszu mówiono - na cycki), czyli do obcasa z przykręconą lub przybitą blaszką i dziurą w środku (przednie szczęki przykręcano kluczem). Mocno, wygodnie. Drugi sposób był bardziej elegancki, szczęki (obejmy) dokręcano z przodu i z tyłu do podeszwy i obcasa. Dziewczynom to wystarczało, chłopakom czasem puszczał obcas i leciało się na maskę mimo, że dodatkowo przywiązano łyżwy do buta paskami. Zjazd z całej górki wymagał mistrzostwa, prędkości były wielkie, przeszkadzających dużo, tor daleki od ideału. A jechało się hen, aż do schronu (bunkra) przy ul. Dąbrowskiego, przypominającego słup ogłoszeniowy. W ogóle otoczenie wyglądało inaczej, nie było budynków na górze, za to u podnóża górki stał odsunięty od ulicy dom z zabudowaniami gospodarczymi (stajnia i stodoła), a przed nim czyhały na "alpejczyków" resztki fundamentów porośniętych chwastami i krzakami.

Folklor zimowy

Można było próbować zjazdów narciarskich również ze wzgórza św. Marii Magdaleny, szukając ścieżek do zjazdu między nagrobkami nieużywanego cmentarza prawosławnego. Zazwyczaj radość trwała krótko (i słusznie), bo do akcji wkraczał mieszkaniec pobliskiego domu. Na łyżwach jeżdżono ponadto na zamarzniętym bagienku przy ulicy św. Rocha (tu stoją pawilony "Parku"), albo na małym stawku (stawiku), zasypanym później pod boisko gimnazjum przy ul. Stołecznej.

Na wiosnę, kiedy lody już puszczały, popularne były tam "rejsy" na krze. Stawiało się na krę dwie cegiełki i odpychając kijem można było przepłynąć z jednego brzegu na drugi. Oczywiście, że zdarzały się lodowate kąpiele. Latem w soboty i niedziele organizowano tu tańce na tzw. płaszczadce (podeście). Grała orkiestra, kobiety wchodziły bez opłat, podpitych i awanturujących się wrzucano do stawu dla otrzeźwienia. Od czasu do czasu przyjeżdżało wesołe miasteczko z karuzelą napędzaną mięśniami osiłków, którzy po wyrobieniu normy mogli zażyć bezpłatnej przejażdżki.

Śniegu z ulic w zasadzie nie usuwano. Chodniki musieli czyścić dozorcy napominani przez obywateli milicjantów. Tak po prawdzie, to dozorcy mieli wpisany obowiązek odśnieżania i połowy jezdni, ale w praktyce nawet Lipowa pokrywała się ubitym śniegiem. Na to tylko czekali łyżwiarze, by za sankami zrobić okazyjny kurs na Sienny Rynek. Gospodarzom takie czepianie się zbytnio nie przeszkadzało, natomiast dorożkarze chwytali za bat i można było oberwać. Chyba, że korzystano z długiego haka z drutu i wtedy bat okazywał się za krótki. Najbardziej ryzykujący doczepiali się do nielicznych ciężarówek i czuli "ten pęd". Było to o tyle niebezpieczne, że po wytarciu się części śniegu można było trafić na czysty bruk, zrobić efektowną wywrotkę i wpaść pod nadjeżdżający samochód. Odnotowano niestety kilka śmiertelnych wypadków.

Gry szkolne i podwórkowe

Do szkoły chodziłem na Lipową "pod cycki" (kariatydy), czyli do piętnastki. Kierownikiem był pan Płoński, który uczył w wyższych klasach matematyki. Pierwsze klasy prowadziła nieco już starsza pani, zwana "Ciucią". Różnie tłumaczono sobie to osobliwe określenie, chyba jednak zawiniła niezbyt dobrze dopasowana proteza, bo jej użytkowniczka niekiedy popluwała na przepytywanego delikwenta.

Wybitnym uczniem Zbigniew nie był, chociaż z literatury uchodził za otrzaskanego. Można powiedzieć, że połykał książki z domowej kilkutysięcznej biblioteczki, a także z wypożyczalni Caritasu mieszczącej się na dole budynku plebanii św. Rocha. Oczytanie skutkowało występami na akademiach szkolnych, ale tylko do czasu. W klasie piątej wychowawstwo objęła pani delegowana ze Związku Młodzieży Polskiej. W trosce o właściwe, czyli socjalistyczne wychowanie, chciała wszystkich uczniów zapisać do ZMP. Zamiar towarzyszka wychowawczyni spełniła z jednym wyjątkiem, odmówił autor tych wspomnień, solidaryzując się z rodzicami, którzy niewiele lat wcześniej wrócili z gułagów sowieckich. Od tej pory otrzymywał permanentnie dwóje z przedmiotów uczonych przez aktywistkę, z nauki o konstytucji i z języka polskiego, musiał nawet powtarzać klasę piątą. Na podwórzu szkolnym grało się piłką (rzucaną) w "dwa ognie", także w ramach lekcji z gimnastyki (namiastka sali gimnastycznej znajdowała przy szkole nr 18 przy ul. św. Rocha; tu obecnie skrzyżowanie). Na przerwach zaś grało się w cymbergaja, najlepiej na stolikach nauczycielskich, bo blaty ławek były skośne i miały otwór na kałamarz. Młodszym wypada wyjaśnić, że była to gra typu piłkarskiego dla dwóch zawodników, a kiwało się przeciwnika i strzelało gole, uderzając grzebykiem, kawałkiem linijki etc. w monetę, czyli w swego gracza.

Tradycyjnie też grano w ściankę, czyli w szponki. Każdy szanujący się chłopiec nosił w kieszeni nawet kilkanaście monet różnego pochodzenia: polskich przedwojennych, carskich miedzianych, sowieckich mosiężnych, pruskich żelaznych fenigów itp. Należało odbić monetę od ściany tak, by spadła jak najbliżej leżącej już na ziemi. Jeśli zawodnik sięgnął rozsuniętymi palcami dłoni (stąd szponki) od swojej do cudzej monet, to ta druga przechodziła na jego własność. W przypadkach wątpliwych zagrożony utratą monety miał prawo wydmuchać ją spod palca przeciwnika.

Grało się też w noża, opierając ostrze scyzoryka o kolejne części ciała, zaczynając od palca, a kończąc na czole. Dziewczyny grały w klasy, albo puszczały w ruch skakanki. Po szkole grało się w policjantów i złodziei z okrzykiem "bakaman" (co to znaczyło?). Do chowania służyły słupki cegieł z rozbiórki zburzonych kamienic, wykorzystywane do budowy osiedla ZOR przy Lipowej, między Częstochowską a Nowym Światem. Siarka z zapałek nadała się znakomicie do strzelania z rurek i kluczy, a nabojami mogły być wyszukiwane w gruzach kołki plastykowe. Z fasonem czyniono huk z użyciem korkowców kupowanych (czasami rodzice miewali chwile słabości) podczas odpustu na św. Rocha. Zbigniew jeździł też na rowerze, niestety krótko, bo z zamkniętego na słowo honoru chlewka ukradziono koła. Skończyły się te wszystkie zabawy wieku chłopięcego, kiedy przyszło wydorośleć i podjąć edukację w Męskim Liceum Ogólnokształcącym.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny