Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spalarnia śmieci. Tego grzebiąc w śmieciach nie znajdziecie

Tomasz Maleta
Spalarnia śmieci wciąż rozgrzewa umysły białostoczan
Spalarnia śmieci wciąż rozgrzewa umysły białostoczan Anatol Chomicz
Komunalizacja odpadów praktycznie sprawia, że wizja spalarni nie będzie znowu taka futurystyczna (w końcu ma odpadowy wkład własny). Czy będzie ona korzystna dla mieszkańców, to zupełnie oddzielny temat. Warto natomiast pamiętać grzebiąc w białostockich śmieciach, że do inwestycji Unia dokłada nieznacznie ponad 200 mln.

Wigilia, 24 grudnia 2012, godz. 13. Spotykam się z sąsiadem przy przepełnionych śmietnikach blokowych. Z pojemników wysypuje się wszystko, co niepotrzebne podczas przygotowań do świąt. Obaj mamy te same odczucia: nie ma siły, nie wywiozą już odpadów. Perspektywa świąteczna z widokiem na fruwające kartony, butelki plastikowe, szkło nie nastraja optymizmem. A przecież wieczorem dojdą kolejne - pudełka po prezentach. I z takim też dość minorowym nastawieniem przed samą Pasterką udałem się ustawić obok przepełnionych śmietników kolejne postwigilijne worki. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że pojemniki były prawie puste. Widocznie firma oczyszczająca zdążyła jeszcze przed godz. 16 opróżnić śmietniki.

I druga scena. To samo podwórko, ale inny czas. 15 lipca 2013 roku, poniedziałek, godz.16. Przy przepełnionych pojemnikach porozrzucane są setki innych śmieci. Trzy tygodnie wcześniej nie miało prawa się to zdarzyć. Naszą wspólnotę dotychczasowa firma oczyszczająca obsługiwała dwa razy w tygodniu: w piątek i poniedziałek. Zresztą, gdy wcześniej zachodziła potrzeba, też przyjeżdżała na wezwanie. 15 lipca było inaczej. Z każdą godziną przepełnione pojemniki zasypywała kolejna dostawa odpadów od lokatorów. A że mieszka ich w bloku wielu, to i zrobiło się małe wysypisko. Do tego stopnia, że gdy następnego dnia z rana przyjechała w końcu ekipa obsługującą od początku miesiąca moją ulicę, to i tak wszystkiego nie zabrała.

Te dwa przykłady, odległe zaledwie o dwieście dni, najpełniej oddają, istotę nieudanej rewolucji śmieciowej opartej na skomunalizowaniu odpadów. Pisząc bez ogródek: rząd i parlament zafundowali nam lokalny socjalizm śmieciowy. Swoje i to nie małe trzy grosze, dorzucił też samorząd białostocki. Gwoli sprawiedliwości trzeba oddać, że już w grudniu 2011 roku władze Białegostoku zwołały w Pałacyku Gościnnym okrągły stół z podlaskimi parlamentarzystami, by zainteresować ich kuriozalnymi rozwiązaniami przyjętymi w ustawie. Posłowie i senatorowie obiecali, że pomogą, ale jak to już nieraz bywało, słowa okazały się jedynie obietnicami bez pokrycia. Tym bardziej władze miasta nie powinny oglądać się na nich, a jeszcze mocniej naciskać za pośrednictwem Związku Miast Polskich czy Związku Gmin Wiejskich. Co więcej, ten lobbing był potrzebny zanim uchwalono ustawę. A tak wszyscy czekali dosłownie na ostatni moment. A jak wiadomo, co nagle to po diable.

Mimo to warto odnotować posunięcia władz Białegostoku, które z punktu widzenia gminy wydawały się logiczne. Przede wszystkim scedowanie administrowania gospodarką odpadową na spółkę Lech. W końcu to ona odpowiada za budowę nowego, zintegrowanego systemu gospodarowania odpadami. Z tego punktu widzenia wzmocnienie stanu kadrowego spółki od nowego roku wydawało się z jednej strony zrozumiałe, z drugiej nie zostawiało marginesu na jakiekolwiek błędy czy potknięcia. Ponadto zmieniono też szefa spółki (poprzedni był z jednej strony na co dzień reprezentantem samorządu miejskiego, z drugiej raz w miesiącu reprezentantem samorządu gospodarczego - ten stan prezydent tolerował przez sześć lat). Mając na uwadze powyższe uwarunkowania, przy wszystkich absurdach prawa śmieciowego, dostosowanie się do niego gminy Białystok powinno w zasadzie być bezproblemowe. Tymczasem prawie 300-tysięczna metropolia, dysponująca potężnym arsenałem logistycznym, prawnym, naukowym, administracyjnym, ekonomicznym na początku lipca stanęła w obliczu scen znanych z kryzysu śmieciowego w Neapolu. Chociaż miejscy decydenci zapewniali, że taki scenariusz nam nie grozi.

I tu dochodzimy, a raczej cofamy się w czasie, do słynnego grudniowego spotkania w białostockiej Famie, gdy premier Donald Tusk mówił, że nie rozumie, dlaczego emerytka samotnie mieszkającą na 25 metrach kwadratowych ma tyle samo płacić, co minister Arabski mieszkający z żoną i czwórką dzieci w 200-metrowej willi. Na szczęście wspomniał, że gminy nie powinny stawiać interesu budżetu nad mieszkańcami. Nie da się też ukryć, że sloganem: "wyborcy nam tego nie wybaczą" nadał fermentowi w śmieciach wymiar polityczny, choć tak na dobrą sprawę ma on przede wszystkim legislacyjne podłoże. Od tamtego spotkania wszystko się w Białymstoku jednak posypało. Tym bardziej, że w cieniu słów Donalda Tuska o metrażach była cena, którą pod ich wpływem zaproponowały władze Białegostoku. Ta pierwsza korekta być może satysfakcjonowała partyjnego pryncypała, ani o grosze - w stosunku do pierwotnej wersji - nie uszczuplała też budżetu, ale była skrajnie niekorzystna dla mieszkańców. Przede wszystkim w stosunku do ceny, jaką płacili jeszcze białostoczanie firmom za wywożenie śmieci. To już w zasadzie nie był nowy podatek komunalny, a wręcz kontrybucja nałożona przez gminę na mieszkańców.

Nie ma sensu przypominać katalogu przepychanek wokół ceny i metody naliczania opłat. Wszystkie siły polityczne w samorządzie próbowały ugrać na tym swój kapitał. Do tego stopnia, że licytowały się, kto pierwszy wystąpi w roli tego dobrodusznego, który ulży mieszkańcom w kontrybucji (bo też ceny, które płacą za śmieci białostoczanie nijak się mają do tych sprzed rewolucji śmieciowej). Walka była zażarta do tego stopnia, że gdzieś z tyłu głowy zostały sprawy logistyczne związane z przetargami dla firm odbierających śmieci. Cena była ważna, ale równie ważna też dywersyfikacja odbioru odpadów.

Podział Białegostoku na sześć stref z pozoru wydawał się sensowny. W ten sam sposób zorganizowane jest odśnieżania miasta. A jednym, i drugim zajmują te same firmy. Z tą różnicą, że zimą żadna nie ma monopolu na większość sektorów. I tak samo powinno być przy odbieraniu śmieci. Przynajmniej w pierwszym, rocznym okresie rozliczeniowym. Gdy w maju, po pierwszym rozstrzygnięciu przetargu (wygrały go MPO i Transbud - później Krajowa Izba Odwoławcza uznała, że obie firmy były w zmowie), zapytałem prezydenta na spotkaniu prasowym, czy nie obawia się, że dwie firmy mogą sobie nie poradzić. Tadeusz Truskolaski odparł, że nie widzi zagrożeń, ale nie wyklucza, że przegrani się odwołają. I choć dziś szefostwo spółki Lech twierdzi, że niektórzy beneficjenci tego odwołania wzięli na siebie zbyt dużo nie posiadając jednocześnie potrzebnego potencjału, to w interesie mieszkańców było to, by przetargi im to uniemożliwiały (nie wspominając o pokusie jakiejkolwiek zmowy).
Po trzech tygodniach widać gołym okiem, że póki, co żadna firma nie jest w stanie obsługiwać całości lub większości miasta. Tyle, że odpowiedzialni za białostocką gospodarkę śmieciową powinni to dostrzec dużo wcześniej. Co prawda, dziś spółka Lech zapowiada zmiany podejścia do przyszłorocznego przetargu (rozpisany ma być już we wrześniu, zmniejszenie sektorów, zmiana specyfikacji, oczekiwanie wejścia na rynek kolejnego dużego gracza), to ich część można było wprowadzić już w tym roku.
Wtedy być może nie byłoby tego fermentu w śmieciach, ani licytacji na argumenty typu: zbyt późno ogłoszony przetarg-za mało czasu na przygotowanie, otrzymane pojemniki-zupełne inne niż te w deklaracjach. Przede wszystkim jednak musi magistrat (spółka Lech) prowadzić porządną politykę informacyjną wśród mieszkańców wyjaśniającą niuanse rewolucji śmieciowej. Nie tylko w kontekście ceny, metody naliczania stawki, ale przez pryzmat tego, na czym w Białymstoku polega segregacja odpadów: dlaczego szkło oddzielnie, a reszta jak leci (bo to boli mieszkańców równie mocno jak cena czy przepełnione śmietniki).

W ubiegłym tygodniu wiceprezes Lecha tak wyjaśniał na łamach Obserwatora ten dysonans: "Paradoksalnie, każdy dodatkowy rodzaj odpadów segregowanych to dodatkowe koszty. Zamiast jednej śmieciarki, musiałoby jechać kilka. A wiadomo, że rosną przez to koszty pracy i paliwa. Natomiast szkło jest najłatwiejsze do segregacji, a biorąc pod uwagę obowiązki gminy w wywiązywaniu się z poziomów odzysku, to szkło pozwoli nam to zrobić. Stąd też, białostoczanie mają za zadanie oddzielić ten surowiec od pozostałych odpadów. Mimo wszystko, już niedługo uruchomimy system dobrowolnej segregacji odpadów w postaci tzw. gniazd. W określonych miejscach będą stały pojemniki na papier, plastik i szkło - tak jak przed wejściem w życie ustawy. Najpierw jednak musi ustabilizować się sytuacja z odbiorem odpadów, a potem można będzie stawiać gniazda".

I tu dochodzimy do kwestii fundamentalnej dla Białegostoku. Bowiem na awersie wypełniania przez gminę unijnych norm, jawi się los najkosztowniejszej inwestycji w dziejach miasta. Nowa ustawa śmieciowa, komunalizując odpady, de facto zapewniła miastu, wkład do budowanej spalarni (jest ona najbardziej spornym medialnie i społecznie elementem zintegrowanego systemu gospodarki odpadami aglomeracji białostockiej). Co prawda firmy są zobowiązane uchwałą rady miasta na dostarczanie odpadów do Hryniewicz, ale jedna z nich procesuje się w tej materii z magistratem (ma własne składowisko w gminie Wasilków).

Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację. Rok 2017. Stworzony po wielu bataliach i za 700 milionów zł zintegrowany system gospodarki odpadami aglomeracji białostockiej działa. Pracuje też jego serce - spalarnia. Ale nie pełną parą. Nie ma, co palić. Trafia do niej z miasta jedynie połowa tego, co powinno. Reszta śmieci jest wywożona do innych zakładów, na inne wysypiska. Tyle że w takim przypadku sens budowy spalarni mijał się z celem.

Komunalizacja odpadów praktycznie sprawia, że wizja spalarni nie będzie znowu taka futurystyczna (w końcu gmina ma odpadowy wkład własny). Czy będzie ona korzystna dla mieszkańców, to zupełnie oddzielny temat. Warto natomiast pamiętać grzebiąc w białostockich śmieciach, że do inwestycji Bruksela dokłada nieznacznie ponad 200 mln zł. Nie aż, ale tylko 200 mln zł.
Tomasz Maleta
Wigilia, 24 grudnia 2012, godz. 13. Spotykam się z sąsiadem przy przepełnionych śmietnikach blokowych. Z pojemników wysypuje się wszystko, co niepotrzebne podczas przygotowań do świąt. Obaj mamy te same odczucia: nie ma siły, nie wywiozą już odpadów. Perspektywa świąteczna z widokiem na fruwające kartony, butelki plastikowe, szkło nie nastraja optymizmem. A przecież wieczorem dojdą kolejne - pudełka po prezentach. I z takim też dość minorowym nastawieniem przed samą Pasterką udałem się ustawić obok przepełnionych śmietników kolejne postwigilijne worki. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że pojemniki były prawie puste. Widocznie firma oczyszczająca zdążyła jeszcze przed godz. 16 opróżnić śmietniki.
I druga scena. To samo podwórko, ale inny czas. 15 lipca 2013 roku, poniedziałek, godz.16. Przy przepełnionych pojemnikach porozrzucane są setki innych śmieci. Trzy tygodnie wcześniej nie miało prawa się to zdarzyć. Naszą wspólnotę dotychczasowa firma oczyszczająca obsługiwała dwa razy w tygodniu: w piątek i poniedziałek. Zresztą, gdy wcześniej zachodziła potrzeba, też przyjeżdżała na wezwanie. 15 lipca było inaczej. Z każdą godziną przepełnione pojemniki zasypywała kolejna dostawa odpadów od lokatorów. A że mieszka ich w bloku wielu, to i zrobiło się małe wysypisko. Do tego stopnia, że gdy następnego dnia z rana przyjechała w końcu ekipa obsługującą od początku miesiąca moją ulicę, to i tak wszystkiego nie zabrała.
***
Te dwa przykłady, odległe zaledwie o dwieście dni, najpełniej oddają, istotę nieudanej rewolucji śmieciowej opartej na skomunalizowaniu odpadów. Pisząc bez ogródek: rząd i parlament zafundowali nam lokalny socjalizm śmieciowy. Swoje i to nie małe trzy grosze, dorzucił też samorząd białostocki. Gwoli sprawiedliwości trzeba oddać, że już w grudniu 2011 roku władze Białegostoku zwołały w Pałacyku Gościnnym okrągły stół z podlaskimi parlamentarzystami, by zainteresować ich kuriozalnymi rozwiązaniami przyjętymi w ustawie. Posłowie i senatorowie obiecali, że pomogą, ale jak to już nieraz bywało, słowa okazały się jedynie obietnicami bez pokrycia. Tym bardziej władze miasta nie powinny oglądać się na nich, a jeszcze mocniej naciskać za pośrednictwem Związku Miast Polskich czy Związku Gmin Wiejskich. Co więcej, ten lobbing był potrzebny zanim uchwalono ustawę. A tak wszyscy czekali dosłownie na ostatni moment. A jak wiadomo, co nagle to po diable.
Mimo to warto odnotować posunięcia władz Białegostoku, które z punktu widzenia gminy wydawały się logiczne. Przede wszystkim scedowanie administrowania gospodarką odpadową na spółkę Lech. W końcu to ona odpowiada za budowę nowego, zintegrowanego systemu gospodarowania odpadami. Z tego punktu widzenia wzmocnienie stanu kadrowego spółki od nowego roku wydawało się z jednej strony zrozumiałe, z drugiej nie zostawiało marginesu na jakiekolwiek błędy czy potknięcia. Ponadto zmieniono też szefa spółki (poprzedni był z jednej strony na co dzień reprezentantem samorządu miejskiego, z drugiej raz w miesiącu reprezentantem samorządu gospodarczego - ten stan prezydent tolerował przez sześć lat). Mając na uwadze powyższe uwarunkowania, przy wszystkich absurdach prawa śmieciowego, dostosowanie się do niego gminy Białystok powinno w zasadzie być bezproblemowe. Tymczasem prawie 300-tysięczna metropolia, dysponująca potężnym arsenałem logistycznym, prawnym, naukowym, administracyjnym, ekonomicznym na początku lipca stanęła w obliczu scen znanych z kryzysu śmieciowego w Neapolu. Chociaż miejscy decydenci zapewniali, że taki scenariusz nam nie grozi.
I tu dochodzimy, a raczej cofamy się w czasie, do słynnego grudniowego spotkania w białostcokiej Famie, gdy premier Donald Tusk mówił, że nie rozumie, dlaczego emerytka samotnie mieszkającą na 25 metrach kwadratowych ma tyle samo płacić, co minister Arabski mieszkający z żoną i czwórką dzieci w 200-metrowej willi. Na szczęście wspomniał, że gminy nie powinny stawiać interesu budżetu nad mieszkańcami. Nie da się też ukryć, że sloganem: "wyborcy nam tego nie wybaczą" nadał fermentowi w śmieciach wymiar polityczny, choć tak na dobrą sprawę ma on przede wszystkim legislacyjne podłoże. Od tamtego spotkania wszystko się w Białymstoku jednak posypało. Tym bardziej, że w cieniu słów Donalda Tuska o metrażach była cena, którą pod ich wpływem zaproponowały władze Białegostoku. Ta pierwsza korekta być może satysfakcjonowała partyjnego pryncypała, ani o grosze - w stosunku do pierwotnej wersji - nie uszczuplała też budżetu, ale była skrajnie niekorzystna dla mieszkańców. Przede wszystkim w stosunku do ceny, jaką płacili jeszcze białostoczanie firmom za wywożenie śmieci. To już w zasadzie nie był nowy podatek komunalny, a wręcz kontrybucja nałożona przez gminę na mieszkańców.
***
Nie ma sensu przypominać katalogu przepychanek wokół ceny i metody naliczania opłat. Wszystkie siły polityczne w samorządzie próbowały ugrać na tym swój kapitał. Do tego stopnia, że licytowały się, kto pierwszy wystąpi w roli tego dobrodusznego, który ulży mieszkańcom w kontrybucji (bo też ceny, które płacą za śmieci białostoczanie nijak się mają do tych sprzed rewolucji śmieciowej). Walka była zażarta do tego stopnia, że gdzieś z tyłu głowy zostały sprawy logistyczne związane z przetargami dla firm odbierających śmieci. Cena była ważna, ale równie ważna też dywersyfikacja odbioru odpadów.
Podział Białegostoku na sześć stref z pozoru wydawał się sensowny. W ten sam sposób zorganizowane jest odśnieżania miasta. A jednym, i drugim zajmują te same firmy. Z tą różnicą, że zimą żadna nie ma monopolu na większość sektorów. I tak samo powinno być przy odbieraniu śmieci. Przynajmniej w pierwszym, rocznym okresie rozliczeniowym. Gdy w maju, po pierwszym rozstrzygnięciu przetargu (wygrały go MPO i Transbud - później Krajowa Izba Odwoławcza uznała, że obie firmy były w zmowie), zapytałem prezydenta na spotkaniu prasowym, czy nie obawia się, że dwie firmy mogą sobie nie poradzić. Tadeusz Truskolaski odparł, że nie widzi zagrożeń, ale nie wyklucza, że przegrani się odwołają. I choć dziś szefostwo spółki Lech twierdzi, że niektórzy beneficjenci tego odwołania wzięli na siebie zbyt dużo nie posiadając jednocześnie potrzebnego potencjału, to w interesie mieszkańców było to, by przetargi im to uniemożliwiały (nie wspominając o pokusie jakiejkolwiek zmowy).
Po trzech tygodniach widać gołym okiem, że póki, co żadna firma nie jest w stanie obsługiwać całości lub większości miasta. Tyle, że odpowiedzialni za białostocką gospodarkę śmieciową powinni to dostrzec dużo wcześniej. Co prawda, dziś spółka Lech zapowiada zmiany podejścia do przyszłorocznego przetargu (rozpisany ma być już we wrześniu, zmniejszenie sektorów, zmiana specyfikacji, oczekiwanie wejścia na rynek kolejnego dużego gracza), to ich część można było wprowadzić już w tym roku.
Wtedy być może nie byłoby tego fermentu w śmieciach, ani licytacji na argumenty typu: zbyt późno ogłoszony przetarg-za mało czasu na przygotowanie, otrzymane pojemniki-zupełne inne niż te w deklaracjach. Przede wszystkim jednak musi magistrat (spółka Lech) prowadzić porządną politykę informacyjną wśród mieszkańców wyjaśniającą niuanse rewolucji śmieciowej. Nie tylko w kontekście ceny, metody naliczania stawki, ale przez pryzmat tego, na czym w Białymstoku polega segregacja odpadów: dlaczego szkło oddzielnie, a reszta jak leci (bo to boli mieszkańców równie mocno jak cena czy przepełnione śmietniki).
W ubiegłym tygodniu wiceprezes Lecha tak wyjaśniał na łamach Obserwatora ten dysonans: "Paradoksalnie, każdy dodatkowy rodzaj odpadów segregowanych to dodatkowe koszty. Zamiast jednej śmieciarki, musiałoby jechać kilka. A wiadomo, że rosną przez to koszty pracy i paliwa. Natomiast szkło jest najłatwiejsze do segregacji, a biorąc pod uwagę obowiązki gminy w wywiązywaniu się z poziomów odzysku, to szkło pozwoli nam to zrobić. Stąd też, białostoczanie mają za zadanie oddzielić ten surowiec od pozostałych odpadów. Mimo wszystko, już niedługo uruchomimy system dobrowolnej segregacji odpadów w postaci tzw. gniazd. W określonych miejscach będą stały pojemniki na papier, plastik i szkło - tak jak przed wejściem w życie ustawy. Najpierw jednak musi ustabilizować się sytuacja z odbiorem odpadów, a potem można będzie stawiać gniazda".

I tu dochodzimy do kwestii fundamentalnej dla Białegostoku. Bowiem na awersie wypełniania przez gminę unijnych norm, jawi się los najkosztowniejszej inwestycji w dziejach miasta. Nowa ustawa śmieciowa, komunalizując odpady, de facto zapewniła miastu, wkład do budowanej spalarni (jest ona najbardziej spornym medialnie i społecznie elementem zintegrowanego systemu gospodarki odpadami aglomeracji białostockiej). Co prawda firmy są zobowiązane uchwałą rady miasta na dostarczanie odpadów do Hryniewicz, ale jedna z nich procesuje się w tej materii z magistratem (ma własne składowisko w gminie Wasilków).

Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację. Rok 2017. Stworzony po wielu bataliach i za 700 milionów zł zintegrowany system gospodarki odpadami aglomeracji białostockiej działa. Pracuje też jego serce - spalarnia. Ale nie pełną parą. Nie ma, co palić. Trafia do niej z miasta jedynie połowa tego, co powinno. Reszta śmieci jest wywożona do innych zakładów, na inne wysypiska. Tyle że w takim przypadku sens budowy spalarni mijał się z celem.

Komunalizacja odpadów praktycznie sprawia, że wizja spalarni nie będzie znowu taka futurystyczna (w końcu gmina ma odpadowy wkład własny). Czy będzie ona korzystna dla mieszkańców, to zupełnie oddzielny temat. Warto natomiast pamiętać grzebiąc w białostockich śmieciach, że do inwestycji Bruksela dokłada nieznacznie ponad 200 mln zł. Nie aż, ale tylko 200 mln zł.

Czytaj e-wydanie »

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny