Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nezapomniane wakacje w trudnych czasach

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Ja w stroju góralskim na Gubałówce, 1948 r.
Ja w stroju góralskim na Gubałówce, 1948 r.
Lato za pasem, wkrótce dzieci i młodzież rozpoczną letni wypoczynek. Ja chcę powiedzieć o moich wakacjach, które mimo że przypadły na trudne lata powojenne, dzięki ludziom dobrej woli, były wspaniałe. Pamiętam je do dzisiaj i mogłyby służyć za przykład, jak niewiele trzeba, by pomóc i sprawić radość najmłodszym - mówi Jerzy Szóstko.

Byłem dzieckiem wojny i - jak całe moje pokolenie - odczułem jej skutki. Straciliśmy to co najważniejsze - bezpieczne, szczęśliwe dzieciństwo. Byliśmy fizycznie słabi, niedożywieni, brudni, zaniedbani. Brakowało przecież środków higienicznych, aby zadbać o czystość, nie mówiąc o normalnych posiłkach potrzebnych do rozwoju młodego organizmu.

Po zakończeniu wojny znaleźli się ofiarni ludzie, którzy pomimo trudnych warunków życia, zniszczeń, braku przemysłu wzięli się energicznie do niesienia pomocy dzieciom i młodzieży. Szczególnie ważne były kolonie i obozy w czasie wakacji. Dzieciaki w mig odzyskiwały formę, poprawiały się, po prostu nabierały ducha. I właśnie chcę opowiedzieć o takich swoich wakacjach, które zawdzięczam ludziom dobrej woli. Mój tata pracował w Zakładzie Garbarskim przy ul. Wąskiej 15. Garbarni w Polsce było wtedy kilkanaście, pracownicy należeli do Związków Zawodowych Garbarzy. Siedziba związku mieściła się w Warszawie na ul. Okopowej przy fabryce skór. Właśnie te związki zorganizowały kolonie dla dzieci pracowników w Łobezie na Pomorzu Zachodnim i ja tam pojechałem. Z Białegostoku zapamiętałem braci Lubeckich i Ryszarda Dobrowolskiego. Ach, co to była za frajda. Do dzisiaj mam przed oczami tamte widoki. Miejscowość czysta, zadbana, z pięknym starym parkiem, wokół lasy, łąki, jeziora.

Mieszkaliśmy w dużym, piętrowym budynku. Na parterze zakwaterowano najmłodsze dzieci, na piętrze dziewczęta, a nas chłopaków ulokowano na poddaszu. Budynek należał do pobliskiej stadniny koni. Wspaniały klimat i idealne warunki do wypoczynku. Ale przede wszystkim bardzo dobre i obfite wyżywienie: śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek, kolacja. My głodomory powojenne nie mieliśmy takich posiłków w swoich domach, więc najadaliśmy się do syta.

Początkowo między uczestnikami zdarzały się drobne nieporozumienia. Wiadomo, jak to nieznajomi i z całej Polski. Najwięcej było warszawiaków, więc siłą rzeczy oni chcieli dominować. Na nas z Białegostoku mówili sledziki lub Józiki, a my nie pozostawaliśmy dłużni i nazywaliśmy na nich Antki warszawskie. Przyznam się, że dopiero wtedy zwróciłem uwagę, że mówię inaczej i swoje sledzikowanie wziąłem sobie mocno do serca. Zacząłem przywiązywać większą wagę do poprawnej wymowy.

Po tygodniu zapanowała zgoda między nami, nawiązaliśmy dobre stosunki z warszawiakami. Pamiętam rodzeństwo Więckowskich - brat, siostra, mój rówieśnik Witek, na którego mówiono"Kitos", Balcerzak Zbigniew oraz "Sztywniak", nazwisk niestety nie pamiętam. Byli to chłopcy starsi od nas o trzy lata, należeli do harcerstwa, a "Sztywniak" brał udział w powstaniu warszawskim, za co dostał medal. Był z tego powodu bardzo dumny, patrzyliśmy na niego z podziwem.

Każdy dzień mieliśmy wypełniony po brzegi różnymi zajęciami. Gry, zabawy, różne konkursy, zawody sportowe, a wieczorem ognisko z piosenkami, no i wycieczki. Bardzo dużo zwiedzaliśmy, poznawaliśmy okolice. Cztery tygodnie zleciały nie wiadomo kiedy. Kiedy wróciłem do domu rodzice bardzo się cieszyli, że dobrze wyglądam, poprawiłem się pięć kilogramów. A tata ze zdziwieniem powiedział: Jurek, jak ty ładnie mówisz. Po warszawsku!

Kolejny wyjazd, w 1948 roku był dłuższy. Pamiętam trwały jeszcze wakacje, tata wrócił z pracy i oznajmił: Jurek mam dobrą wiadomość, we wrześniu jedziesz do Zakopanego, na dwa miesiące. Podskoczyłem z radości: poznam nareszcie polskie góry. Razem ze mną pojechał jeden z braci Lubeckich. Zawiózł nas mój tata. Wysiedliśmy z pociągu. Był rześki poranek. Tata wynajał dorożkę, góral bardzo sympatyczny opowiadał nam po drodze o Zakopanem. Willa Szymanowskiego - pokazywał - pomnik doktora Chałubińskiego z góralem Sabałą. A tu - wskazywał ręką na grupę młodych mężczyzn - ćwiczą ciężarowcy, trwa zgrupowanie, nabierają kondycji i siły. W naszych górach - podkreślał z dumą - szlifują formę sportowcy z różnych dyscyplin, a Zakopane jest kolebką sportów zimowych w Polsce. Słuchałem tego z zainteresowaniem. Rozglądałem się z ciekawością, patrzyłem na Giewont z widocznym z daleka krzyżem na szczycie.

Po prawie godzinnej jeździe dotarliśmy na miejsce. Była to Jaszczurówka, dzielnica Zakopanego położona w jego wschodniej części przy drodze Oswalda Balzera do Łysej Polany i Morskiego Oka, około 4 km od centrum. Zaś miejscem naszego pobytu była willa Liliana. I tu od razu miłe zaskoczenie, kierowniczką okazała się być żona jednego z dowódców 42 pp z Białegostoku, nazwiska tej pani niestety nie pamiętam. Po zajęciu pokoju wychodzimy na podwórze, gdzie są dzieci z różnych zakątków Polski: Krakowa, Łodzi, Lublina, Gdańska, Wrocławia, Chorzowa. Naraz słyszę wołanie: cześć Jurek. To Witek "Kitos" i Balcerzak z Warszawy, których poznałem w Łobezie. Bardzo się ucieszyłem. Z tygodniowym opóźnieniem rozpoczęliśmy rok szkolny. Szkoła mieściła się na Bystrym, 3 km od Jaszczurówki. Chodziliśmy pieszo, ale nie sprawiało nam to kłopotów. W wolnych chwilach zwiedzaliśmy muzea, zabytki. Uczestniczyliśmy w różnych imprezach kulturalnych, słuchaliśmy występów zespołów góralskich z Bukowiny Tatrzańskiej, czy Kościeliska. Zaopatrzeniowiec pan Stanisław oprowadzał nas po górach, chodził z nami na grzyby. W lesie na Nosalu rosły bardzo duże i zdrowe rydze. Takich grzybów na Białostocczyźnie nie widziałem.

Od tamtej chwili pokochałem góry i ludzi tam żyjących. Po założeniu rodziny jeździłem z żoną i dziećmi w góry nieprzerwanie przez 17 lat, do 1983 roku. Szczególnie miło wspominam wspaniałą gaździnę w Bukowinie Tatrzańskiej. W tym roku chcę się tam wybrać chociaż na tydzień.

Teraz będąc w starszym wieku, kiedy zbliżam się do 80, bardzo mile wspominam tamte dziecięce lata spędzone w Łobezie i Zakopanem i tamtych ludzi, którzy ofiarnie nam pomagali. Rodzi się pytanie, gdzie dzisiaj są tacy ludzie? Po 68 latach od zakończenia wojny, kraj się rozwija, mamy demokrację, a tyle dzieci jest niedożywionych, zaniedbanych, nigdzie nie wyjeżdżają na wakacje. Przecież nie trzeba tak wiele, wystarczy się skrzyknąć, porozumieć i można tyle dobrego zrobić.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny