Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Puszczy Białowieskiej spełniają się marzenia

Janka Werpachowska [email protected]. 85 748 95 44
Anna Worowska
Joanna Kossak pokochała Puszczę od pierwszego wejrzenia, kiedy jako mała dziewczynka spędzała pierwsze wakacje u cioci Simony. Marzyła, że kiedyś też zamieszka w drewnianej leśniczówce, bez prądu, z dala od ludzi - jak ciocia. Ponad dwadzieścia lat temu opuściła Kraków. Mieszka w leśniczówce Podcerkiew. W rodzinnym mieście ostatni raz była w 1994 roku. I wcale za nim nie tęskni.

Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć takie życie jak ciocia Simona: mieszkać w środku Puszczy Białowieskiej, z mężczyzną, który jest artystą, w otoczeniu wielu zwierząt i koniecznie w domu bez prądu - śmieje się Joanna Kossak. - Dużo z tych marzeń udało się zrealizować: mieszkam w Puszczy, w domu bez prądu. I był mężczyzna, artysta fotografik i filmowiec.

Ciocia jak mama

Kiedy Joasia miała pięć, może sześć lat, zawalił się jej świat. Ciocia Simona opuszczała Kraków, żeby osiąść na zawsze w Białowieży.

- Mojej mamie, Glorii Kossak, bardzo odpowiadał styl życia, pielęgnowany w rodzinie przez poprzednie pokolenia. Od zajmowania się dziećmi były niańki i bony. Ale czasy się zmieniły. Nie było niańki ani bony, mama jednak uważała, że wychowywanie dziecka jest zbyt przyziemnym zajęciem dla niej, artystki. A Simona była zupełnie inna. Odkąd pamiętam, to ona mi matkowała.

Joanna podkreśla, że dzięki Simonie od najmłodszych lat poznawała przyrodę. Mieszkańcom Kossakówki zawsze towarzyszyły zwierzęta, otaczane przez wszystkich miłością. Ale Simona opowiadała o żuczkach biegających w trawach, żabach żyjących w pobliskiej rzece.

- Zawsze panicznie bałam się pająków - wspomina Joanna. - A ciotka któregoś dnia kazała mi wziąć pająka do ręki. I kiedy on siedział mi na dłoni, Simona, stojąc za mną opowiadała, jaki to on jest piękny, i że nic mi nie zrobi, i czy widzę, jakie ma owłosione nóżki. Dopiero po latach dowiedziałam się, że ona też bała się pająków okropnie, u niej to było wręcz na pograniczu fobii. Jak bardzo się wtedy poświęcała dla mnie. Bo wiem, że najchętniej uciekłaby, żeby nawet z daleka nie patrzeć na pająka. Specjalnie stała wtedy za mną, żebym nie widziała przerażenia na jej twarzy.

Kiedy Simona Kossak osiadła w Dziedzince - starej leśniczówce w Puszczy Białowieskiej, którą dzieliła z Leszkiem Wilczkiem, artystą fotografikiem, autorem albumów przyrodniczych, życie małej Joasi nabierało kolorów dopiero podczas wakacji, które spędzała u Simony.

Matka Joanny była zafascynowana motoryzacją, więc podróże z Krakowa do Białowieży były dla niej okazją do szaleńczej jazdy.

- Nikt nie miał prawa nas wyprzedzić.

Ale te treningi nie poszły na marne. Gloria Kossak w 1985 roku jako pierwsza kobieta zdobyła złoty medal i tytuł rajdowego mistrza Polski.

- Zazwyczaj pokonywałyśmy trasę Kossakówka-Dziedzinka w osiem godzin - wspomina Joanna. - Tylko raz, w 1978 roku, kiedy była zima stulecia, na ferie do Simony mama wiozła mnie jedenaście godzin. W Białowieży już poczuła się bezpiecznie, trochę dodała gazu i wpadła w poślizg. Samochód zatrzymał się na studni przy domu, w którym teraz mieszka Leszek Wilczek. Mieszkała tam też Simona w ostatnich latach przed śmiercią. Ten wypadek był jak jakiś znak. Dziwne rzeczy dzieją się w Białowieży.

Tylko raz Joanna nie spędziła wakacji u Simony i Leszka. Siostry Kossakówny o coś się pokłóciły i Gloria uparła się, że nie zawiezie córki do Białowieży. Wiedziała, że boleśnie dotknie tym Simonę, która bardzo kochała swoją siostrzenicę.

- To były straszne wakacje - wspomina Joanna. - Żeby matka pozwoliła mi zostać w domu, może byłoby łatwiej. Ale nie, wysłała mnie na kolonie, później na jakiś obóz. Koszmar! Wszystko na komendę, na gwizdek! Dla mnie to była tortura. Nie odnajdywałam się w stadzie, które bezmyślnie wykonuje polecenia.

U Simony miała poczucie swobody, nie czuła się dzieckiem, prowadzonym wszędzie za rączkę. Spała ile chciała, jadła kiedy chciała. A najważniejsze, że miała Simonę i Leszka, którzy odkrywali przed nią coraz więcej tajemnic świata przyrody. No i były różne zwierzęta. Nie tylko psy i koty, ale takie prawdziwe, puszczańskie: dzik, lis, kruk, puszczyk, sarenki.

Nie lubi Krakowa. Ze wzajemnością

Po podstawówce Joanna poszła do liceum plastycznego w Krakowie.

- Jedni mówili, że jadę na nazwisku; inni radzili, żebym dała sobie spokój z malarstwem, bo dziadka Wojciecha Kossaka i tak nie przeskoczę.

Nastolatka się zbuntowała. Szkołę skończyła, ale do matury nie przystąpiła.
- Żebym wiedziała, jaka będzie reakcja Simony byłoby inaczej.

Bo ciotka oznajmiła, że dopóki Joanna nie zda matury, ma szlaban na Dziedzinkę.
Podeszła do matury za rok. Oblała. W następnym roku została wyproszona z sali egzaminacyjnej bez podania powodu. Nie bo nie.

Dopiero za trzecim podejściem udało się zdobyć maturę. Te trzy lata to był koszmar - bo Joanna nie miała wstępu na Dziedzinkę. Simona była konsekwentna.

- Po latach dowiedziałam się, że to była zemsta Służby Bezpieczeństwa za to, że w stanie wojennym w Kossakówce trwała nielegalna działalność wydawnicza, odbywały się różne spotkania. Ja projektowałam kalendarze Solidarności, okładki do kilku książek wydanych w podziemiu. Wszyscy czuli się bezpiecznie, a okazało się, że nie tylko byliśmy obserwowani, ale w grupie "konspiratorów" bezpieka miała swoje wtyki.

Przez te lata Joanna zarabiała na swoje utrzymanie sprzedając obrazki, projektując loga nowo powstających firm, opakowania do różnych produktów.

- Bo już pod koniec lat 80. zaczynały powstawać pierwsze prywatne spółki. Ludzie zrozumieli, że liczy się nie tylko towar, ale i to, jak jest podany. Nieźle wtedy zarabiałam.
Śpiewała też w Piwnicy pod Baranami.

Wydawałoby się: czego chcieć więcej. Joanna chciała niewiele: rzucić to wszystko i wyjechać do Puszczy Białowieskiej, na Dziedzinkę. Ale los znów pokrzyżował jej plany.
- Zaczęła chorować mama. Nie mogłam wyjechać.

Gloria Kossak zmarła w październiku 1991 roku.

- Byłam jak ogłuszona po jej śmierci. Dopiero po kilku miesiącach dotarło do mnie, że już nic mnie z Krakowem nie łączy. Że mam maturę - przepustkę na Dziedzinkę. Że nie muszę opiekować się mamą. Pokończyłam różne prace, zamknęłam kilka spraw i jesienią 1992 roku zjawiłam się u Simony i Leszka. Od tego czasu tylko raz byłam w Krakowie. Nawet na ślub siostry nie pojechałam.

Będę ich służącą

Joanna doskonale wiedziała, jak Simona i Leszek Wilczek chronili swoją prywatność. Najlepiej czuli się na Dziedzince tylko we dwoje.

- Wymyśliłam sobie taki scenariusz, że będę im gotować, sprzątać, robić wszystko co każą, żeby tylko móc z nimi mieszkać. Oczywiście, nigdy na to nie pozwolili. Każdy miał coś do roboty na Dziedzince.

W Białowieży Joanna uwierzyła, że cuda się zdarzają. Bo kiedy opuszczała Kraków, żałowała tylko jednego: że już nie zobaczy więcej Benhura, ulubionego konia ze stadniny, do której chodziła na zajęcia. Opiekowała się nim, czyściła jego boks - a w zamian mogła od czasu do czasu na Benhurze pojeździć.

- Minęło kilka miesięcy mojego życia w Puszczy. Któregoś dnia dzwoni do mnie właściciel konia z pytaniem, czy nie przyjęłabym na rok Benhura, bo on musi wyjechać za granicę a wie, że u mnie będzie mu najlepiej. Moje najskrytsze marzenie się spełniło.
Simona i Leszek nie oponowali. Joanna musiała tylko zrobić porządek w nieużywanej stajence, żeby Benhur miał gdzie mieszkać.

Za jakiś czas na Dziedzince zjawili się goście: Bożena i Jan Walencikowie, którzy rozpoczynali prace nad swoim dokumentalnym serialem przyrodniczym "Tętno pierwotnej puszczy". Razem z nimi przyjechał młody operator.

Spełniał się kolejny punkt z listy marzeń Joanny. Poznany wtedy adept sztuki filmowej to Krystian Matysek - dzisiaj autor świetnych filmów dokumentalnych, wśród których ważną pozycję stanowią filmy przyrodnicze.

Dom bez prądu

Znajomość przerodziła się w miłość. Joanna i Krystian Matyskowie wiedli małżeńskie życie w wynajmowanych w Białowieży mieszkaniach. Urodziła się Ida - dzisiaj osiemnastolatka, uczennica liceum w Białymstoku. Już wydała pierwszy tomik wierszy. Za kilka lat przyszedł na świat syn Dan.

A Joanna nie ustawała w dążeniu do tego, żeby zrealizować następne marzenie. W Puszczy Białowieskiej stała duża, niezamieszkała leśniczówka Podcerkiew. Bez prądu. Jednak wszystkie rozmowy z nadleśniczym o jej wynajęciu kończyły się fiaskiem.
Krystian Matysek zaczął przeżywać chwilowe problemy jako filmowiec, bo nie chciał rozmieniać się na drobne produkując na przykład reklamówki. A na ambitne filmy dokumentalne brakowało funduszy. Znaleźli się w zaklętym kręgu niemożności: nie ma filmów, nie ma zarobku. Jakby tego było mało, okazało się, że Dan jest ciężko chory. Po siedmiu latach tłustych w oczy zajrzała bieda.

- Wtedy przekonałam się, jak wspaniali ludzie mieszkają w Białowieży - opowiada Joanna. - W sklepie miałam otwartą linię kredytową. I nikt nie żądał ode mnie spłaty zadłużenia, które osiągnęło niebotyczne sumy. Mało tego: ludzie wiedząc o naszej sytuacji, podrzucali nam a to warzywa, a to mięso, bo akurat mieli świniobicie. Wychodziłam rano z domu, a przy drzwiach leżały paczki. Nawet nie wiedziałam, komu mam dziękować. Najbardziej rozczuliły mnie cztery pary ciepłych, wełnianych skarpet, własnoręcznie przez kogoś zrobionych na drutach. To był prezent pod choinkę: każda para oddzielnie zapakowana w lniany woreczek. I to wszystko ktoś anonimowy powiesił na płocie.

Przyszedł dzień, kiedy musieli opuścić wynajmowane mieszkanie. Joanna już się pogodziła z myślą, że trzeba będzie z Białowieży wyjechać aż do Opola - do rodziców Krystiana.
- I wtedy zadzwonił telefon - wspomina. - Nadleśniczy pytał, czy jestem jeszcze zainteresowana leśniczówką Podcerkiew. To był jakiś cud.

Kiedy wprowadzili się do wymarzonego domu w środku Puszczy, bez prądu, urządzili parapetówkę, na której zjawiła się prawie setka gości. Byli i miejscowi, i ci, którzy porzucili swoje domy w różnych stronach kraju i osiedli w Białowieży.

Kossak maluje konie

Małżeństwo Joanny i Krystiana nie wytrzymało próby czasu. Matysek opuścił Białowieżę, a jego żona wróciła do rodowego nazwiska.

Mieszkanie z dwójką dzieci na Podcerkwi może się wydawać wyzwaniem dla samotnej kobiety. Ale Joanna nie zamieniłaby takiego życia na żadne inne. Przecież tutaj ciągle coś się dzieje. Są psy i koty, które błąkały się po okolicy - aż trafiły pod przyjazny dach. Jest duży ogród, w którym Joanna ma warzywnik i rabatki z ulubionymi gatunkami kwiatów. No i trzeba zimą dokarmiać puszczańskie ptaki.

Kilka lat temu przyjechał do leśniczówki Bohdan Smoleń i przywiózł prezent: malutką świnkę wietnamską.

- Mówił, że nie urośnie duża. A nasza Stefcia jest teraz wielka jak lodówka - śmieje się Joanna. - Bardzo dużo zawdzięczam tej śwince, bo tak naprawdę to ona sprawiła, że Dan, dziecko autystyczne, otworzył się na świat. Był Stefcią zafascynowany. Ona też, do innych niezbyt ufna, Dana uwielbia.

Dopóki mogła, Joanna zarabiała ucząc języka angielskiego. Zajmowała się też tłumaczeniami. Ale choroba Dana wymagała stałej obecności matki. Dopiero w tym roku szkolnym mogła go zapisać do specjalnej placówki z internatem w Hajnówce. Ma więcej czasu dla siebie.

Kiedyś Joannę odwiedził profesor Andrzej Strumiłło. Zobaczył jej szkice, których przedtem nikomu nie pokazywała.

- Profesor przywrócił mi wiarę w siebie. Powiedział, że muszę malować.
Joanna poważnie potraktowała słowa Andrzeja Strumiłły. Jak na potomkinię sławnych Kossaków przystało, najchętniej maluje konie. Myśli o przygotowaniu wystawy swoich prac.

- Niektórzy się dziwią, że mieszkam na Podcerkwi, bez prądu, praktycznie sama, bo dzieci przyjeżdżają tylko na weekendy. Nieraz słyszę: "Nie boisz się?". Bałam się w Krakowie, kiedy musiałam wracać wieczorem do domu. W Puszczy nie boję się niczego.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny