Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Roman Lasota miał kłopoty z bezpieką podczas studiów

Opr. Adam Czesław Dobroński [email protected]
Roman Lasota, autor wspomnień o Białostoczku
Roman Lasota, autor wspomnień o Białostoczku
Tym razem pozwalam sobie zwrócić się z prośbą o wyjaśnienie wydarzenia, którego byłem mimowolnym uczestnikiem w 1963 roku w Warszawie. Wszystko skończyło się dla mnie szczęśliwie, choć mogło być zupełnie inaczej. Do dziś nie znalazłem na ten temat żadnych wiadomości. Byłbym wdzięczny za jakąkolwiek informację - napisał Roman Lasota.

W kwietniu 1963 roku przed wejściem głównym akademika przy Placu Narutowicza zostały rozrzucone ulotki. Były wykonane techniką fotograficzną na papierze formatu 6x9. Idąc na kolację (mieszkałem w sąsiednim akademiku przy ul. Grójeckiej) zebrałem kilka sztuk - opisuje Roman Lasota. - Ze stołówki udałem się na I piętro, gdzie była siedziba Klubu Radiowego Ligi Obrony Kraju (LOK) Politechniki Warszawskiej. Mieliśmy tam radiostację amatorską SP-5 KJP.

Treść ulotek była wybitnie antyrządowa

Pamiętam tylko fragmenty, między innymi żądanie wypuszczenia uwięzionych pielęgniarek. Rzeczywiście wcześniej miał miejsce protest pielęgniarek, które udały się pod Komitet Centralny PZPR (obecnie Centrum Bankowo-Finansowe, ale własność Uniwersytetu Warszawskiego). Efekt był taki, że wyłoniona dla negocjacji delegacja została zatrzymana, a tłum rozpędzony. W ulotce domagano się także wolności prasy, wolnych związków zawodowych, wystąpienia Polski z Paktu Warszawskiego, a dla równowagi Włochy miałyby wystąpić z NATO i tak dalej.

Na zakończenie był apel, żeby nie brać udziału w pochodzie 1-majowym, lecz zebrać się 30 kwietnia na Placu Jedności Robotniczej przed Politechniką Warszawską. Nie wiem do dziś, kto napisał tę ulotkę i kto ją kolportował. Jedną z nich dałem koledze z akademika przy ul. księcia Janusza, który chciał pokazać ją swoim kolegom.

Nazajutrz zawrzało. Pierwszą reakcją było zabranie nam przy wejściu do akademika przy Placu Narutowicza legitymacji studenckich i pojawienie się na zabawie osób, które absolutnie nie wyglądały na kolegów z uczelni. Potem nastąpiła kontrola wszystkich laboratoriów fotograficznych i przesłuchano członków kółek fotograficznych. Ustanowiono stałe dyżury w akademikach pełnione przez ponuro wyglądających facetów, snujących się bez sensu po korytarzach.

Pierwsze wezwanie

W połowie czerwca dostałem telefoniczne zaproszenie do znanego dobrze w Warszawie Pałacu Mostowskich, czyli centrali MO i SB. Najpierw rozmowa dotyczyła pogody, palenia papierosów i podobnych tematów wstępnych. Wreszcie padło pytanie: - A wiecie, dlaczego was tu wezwałem? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie mam najmniejszego pojęcia!

- A co to było przy końcu kwietnia w akademiku? I dalej zaproszenie do spowiedzi o każdym moim kroku tamtego wieczoru. Zorientowałem się, że on wie dużo i nie ma co iść w zaparte. Starałem się więc bagatelizować całą sprawę, mówiłem o jakimś wybryku nieodpowiedzialnego osobnika.

- A czy komuś przekazaliście ulotkę do akademika na księcia Janusza. W tym momencie już wiedziałem, skąd mnie mają, kto mnie wystawił. Odpowiedziałem, że i owszem uważając całą sprawą za błahą, zostawiłem ulotkę w klubie na stole i więcej się nią nie interesowałem. Być może zabrał ją któryś z obecnych tam kolegów. Nabrałem pewności, że nie wiedzą, ile tych ulotek wziąłem.

Następnie musiałem opowiedzieć szczegółowo o pracy radiostacji amatorskiej, możliwościach korespondencji ze światem i osobach, które mają do dostęp do urządzeń. Tego nie mogłem ukryć, bo byłem wówczas wiceprezesem do spraw łączności w Klubie Uczelnianym LOK. Na pytanie, czy byłem 30 kwietnia na wiecu przed Politechniką, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. Rozmowa odbyła się w cztery oczy, nic nie podpisywałem ani też przesłuchujący mnie nie prowadził notatek.
Drugie wezwanie

Minęło trochę czasu i otrzymałem oficjalne wezwanie do Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej w Warszawie. Tym razem był to inny przesłuchujący z protokolantką. Jeszcze raz musiałem opowiadać wszystko to, co już przedtem mówiłem. Dodatkowo pokazano mi zdjęcia ze zgromadzenia przed Politechniką w dniu 30 kwietnia. Zdjęcia dużego formatu, bardzo wyraźne, robione teleobiektywem z różnych miejsc.

Niektóre osoby były na nich oznaczone ołówkiem. Naturalnie żadnej z osób nie rozpoznałem. Na końcu dostałem do przeczytania i podpisania protokół. Podziwiałem klasę protokolantki, bo nie tylko fakty, ale i ich naświetlenie zapisała dokładnie tak jak mówiłem. Mogę się pod tym z czystym sumieniem podpisać. Przyznaję, że było to przesłuchanie w trybie spokojnym, bez gróźb, straszenia biciem lub uwięzieniem.

Trzecie wezwanie

Minęło kilka miesięcy i dostałem 6 listopada 1963 roku wezwanie do prokuratury (sprawa Nr II-6 DS 78/63). Na korytarzu poznałem syna gen. Zygmunta Berlinga, ucznia ogólniaka, który przypadkowo znalazł się 30 kwietnia na placu przed Politechniką. Miał w klapie odznakę honorową 1. Warszawskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, o co wystarała się matka. Okazało się, że odznakę nadano mu jeszcze przed urodzeniem, ponieważ matka będąc w ciąży przeszła szlak bojowy 1 WDP.

Przesłuchująca pani prokurator przedstawia mi zarzut rozpowszechniania fałszywych wiadomości na szkodę państwa ludowego, stawiania w nieprawdziwym świetle jego przywódców i tym podobne. Dowiedziałem się też, że z Małego Kodeksu Karnego, grozi mi za czyny kara do 5 lat więzienia. Jeszcze raz powtórzyłem wszystko po kolei bacząc, by niczego nie pomylić i nie dodać jakichś nowych informacji. Zorientowałem się jednak, że pani prokurator traktuje to przesłuchanie trochę z przymrużeniem oka. Na koniec dodała, że jeżeli podniosę ulotkę leżącą na ziemi, albo ktoś wciśnie mi ją do kieszeni, to nie jest przestępstwo, natomiast jeżeli pokażę komuś tę ulotkę, to już jest rozpowszechnianie fałszywych informacji i dalej w tym stylu. Tak, jakby podpowiadała mi wyjście z tej sytuacji. Podpisałem protokół sporządzony przez prokurator i wyszedłem uspokojony na duchu.

Finał

23 listopada 1963 roku dostałem pismo o umorzeniu postępowania karnego z powodu nikłej szkodliwości czynu wobec art. 49 KPK. Natomiast sprawę postępowania dyscyplinarnego pozostawiono rektorowi Politechniki Warszawskiej. Takich osób było chyba kilkadziesiąt, bo wzywano nas do rektora po kilku na określoną godzinę.

Rektorem był wówczas prof. Jerzy Bukowski. Powiedział nam: Pamiętajcie, że sami bierzecie odpowiedzialność za swoje czyny i ich konsekwencje. Jeżeli ktoś wtyka palce między drzwi, to musi brać pod uwagę, że te drzwi mogą mu palce przyciąć.

Jedyny raz w życiu miałem okazję uścisnąć rękę rektorowi i tak się skończyła moja historia. Uważam, że magnificencja zachował się przyzwoicie, podanie ręki odebraliśmy jako gest życzliwy. W 1957 roku obronił przed wyrzuceniem z uczelni uczestników burzliwej ("bitwa z milicją") akcji protestacyjnej przeciwko zamknięciu pisma "Po prostu". Brałem w tym udział, zajścia rozpoczęły się na Placu Narutowicza.

Jerzy Bukowski (1902-1982), wybitny specjalista w dziedzinie lotnictwa, profesor i dwukrotnie rektor Politechniki Warszawskiej, także poseł na Sejm PRL kilku kadencji. Bezpartyjny, bywał spolegliwy wobec ówczesnej władzy, ale jej nie schlebiał, cieszył się niekwestionowanym poważaniem nie tylko na Politechnice. Pełnił wiele funkcji, przyczynił się do zorganizowania Muzeum Techniki w Pałacu Kultury i Nauki, przewodniczył Naczelnej Organizacji Technicznej.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny