Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białystok: Rynek Kościuszki: Betonowa pustynia czy miejsce spotkań?

Radosław Oryszczyszyn
Inicjatorzy i wykonawcy projektu rekonstrukcji rynku zatrzymali się w pół kroku. Odtworzyli przestrzeń w sensie urbanistycznym i - równocześnie - zahamowali jej społeczną adaptację przez społeczeństwo.
Inicjatorzy i wykonawcy projektu rekonstrukcji rynku zatrzymali się w pół kroku. Odtworzyli przestrzeń w sensie urbanistycznym i - równocześnie - zahamowali jej społeczną adaptację przez społeczeństwo. Fot. Archiwum
Jako białostoczanie dostaliśmy przestrzeń, która wygląda jak przestrzeń publiczna, ale w rzeczywistości nią nie jest - pisze Radosław Oryszczyszyn. - Dostaliśmy nie rynek, ale coś, co można nazwać symulacją rynku.

Mirosław Miniszewski w interesujący sposób próbował w jednym z ostatnich numerów Obserwatora odpowiedzieć na pytanie, czy Białystok jest miastem, dostrzegając na naszych ulicach brak mieszczanina. Dla Miniszewskiego wzorcem osobowości mieszczańskiej jest znany z tekstów Zygmunta Baumana flaneur. Okoliczności pojawienia się tej postaci w miejskim krajobrazie są jednak o wiele bardziej skomplikowane, niż chciałby tego autor, i dla wielu prawdopodobnie mało oczywiste.

Ci wspaniali burżuje

Figura miejskiego włóczęgi, świetnie opisana przez Edmunda White'a w niestety, nieprzetłumaczonej jeszcze na polski książce "The Flaneur: A Stroll through the Paradoxes of Paris", nie wzięła się znikąd. Moment, w którym miejskie place i deptaki wypełniają przechadzający się bez wyraźnego celu przechodnie, nie pojawił się ot tak, po prostu. Etap rozwoju miasta, w którym dla jego mieszkańca staje się oczywistym, że letnie popołudnie to naturalna pora na spacer po mieście, aby "pokazać się" przypadkowo napotkanym znajomym albo po prostu poprzeglądać się w witrynach sklepów, ma swoje korzenie w historii.

Po II wojnie światowej władzę nad językiem przejęła w Polsce ideologia, w której słowa "burżuazja" i "burżuj" miały wydźwięk wyłącznie pejoratywny. Od tej pory "burżuj" nie jest wyrazem nacechowanym zbyt pozytywnie. A przecież w sensie etymologicznym oznacza ono po prostu "mieszkańca miasta"! Marksistowska nieufność wobec klasy będącej głównym motorem napędowym kapitalizmu objawiła się chociażby powszechnym w naszym regionie "zalesianiem" miejskich rynków.

Tak w Białymstoku, jak i w nieodległych Krynkach czy Orli, w miejscach, które po wojnie zalesiono, wcześniej kwitł handel. Bazary czy rynki były w tych miastach najbardziej oczywistym miejscem spotkań i interakcji. Wymiana handlowa przekraczała bariery religijne, narodowościowe i etniczne.

W Białymstoku od niedawna na miejscu dawnego skwerku mamy rynek, przypominający pod pewnymi względami ten przedwojenny. Często porównuje się to miejsce do betonowej pustyni. Dlaczego białostoczanie nie chcą korzystać z rynku? Dlaczego oglądając zdjęcia rynku sprzed wojny, widzimy gwarny tłum pochłonięty miejskim życiem tak bardzo, że wręcz słyszymy gwar zlewających się w wielokulturową całość języków: jidysz, rosyjskiego, niemieckiego i polskiego? I dlaczego przechodząc rynkiem dzisiaj, słyszymy już tylko świst wiatru przelatującego nad pustą przestrzenią, od jednej pierzei do drugiej?

Odpowiedź jest oczywista. Inicjatorzy i wykonawcy projektu rekonstrukcji rynku zatrzymali się w pół kroku. Odtworzyli przestrzeń w sensie urbanistycznym i - równocześnie - zahamowali jej społeczną adaptację przez społeczeństwo Białegostoku. Zapomnieli, że rynek to nie tylko odpowiednio zaprojektowana przestrzeń, ale również przestrzeń indywidualnej wolności. Aby wywołać z zakurzonej szafy ducha wolnego mieszczanina przechadzającego się dostojnie po centrum bądź to, aby coś kupić, bądź, aby się po prostu pokazać, burżuazyjną figurę flaneur, za którą tak tęskni Mirosław Miniszewski, wystarczy sięgnąć do historii i zbadać, w jakich okolicznościach doszło do powstania postaci miejskiego włóczęgi.

Plac to "przestrzeń wolna"

Nie bez przyczyny etymologia słowa "rynek" odwołuje się bezpośrednio do wymiany handlowej. Wytyczane w średniowieczu rynki w praktycznym sensie były miejscem żywiołowego handlu. Ci natomiast, którzy - tak jak obecne władze Białegostoku - od budzącego skojarzenia z bazarem rynku wolą mówić o "placu przed Ratuszem", powinni pamiętać, że słowo to pochodzi od niemieckiego "Platz", oznaczającego "wolną przestrzeń". Tak więc, niezależnie od tego, czy mamy na myśli rynek, czy plac, powinniśmy odwoływać się w naszych skojarzeniach do przestrzeni wolności.

Przodkami burżuazji, w sensie dosłownym: mieszkańców miast, są średniowieczni osadnicy grodów lokowanych według ściśle określonych reguł stanowiących zarówno kryteria umożliwiające przystąpienie do społeczności miejskiej (uzyskanie prawa miejskiego), jak i obowiązki i przywileje obywatela takiego miasta. Jedną z najważniejszych korzyści uzyskiwanych przez obywateli średniowiecznych miast była możliwość uczestnictwa w zrzeszeniach rzemieślniczych i kupieckich oraz prawo prowadzenia wolnej działalności gospodarczej.

Około XIII wieku dzięki tym możliwościom wykształca się stan mieszczański, potem nazywany burżuazją, a w czasach obecnych - klasą średnią. Stan ten odgrywa kluczową rolę nie tylko w obaleniu monarchii podczas Rewolucji Francuskiej i następującym po niej stopniowo wykształcaniu się państw narodowych w Europie, ale również - a może przede wszystkim - wykształceniu gospodarki kapitalistycznej.

Podstawą zbytku jest praca

Słynny socjolog Max Weber w klasycznym dziele "Etyka protestancka a duch kapitalizmu" próbuje wykazać, że podłożem, na którym gospodarka kapitalistyczna rozwija się najlepiej, jest etos pracy i przedsiębiorczości oparty na moralności protestanckiej. Zbigniew Herbert w książce "Martwa natura z wędzidłem" opisuje XVII-wieczne mieszczaństwo holenderskie. Na przywoływanych przez Herberta obrazach Gerarda ter Borcha widzimy głównie portrety bogatych kalwińskich mieszczan.

Bohaterowie obrazów holenderskiego mistrza nie zajmują się na tych obrazach pracą. Są przedstawieni przy drobnych rozrywkach, takich jak pisanie listów, gra na skrzypcach czy spotkania ze znajomymi. Otaczają ich schludne, ale bogate wnętrza dostatnich mieszczańskich domów, z wysokimi sklepieniami i przestronnymi wnętrzami. Choć nie jest to powiedziane wprost, obrazy te - znakomicie interpretowane przez Herberta - niosą przesłanie następujące: bogactwo rodzi się dzięki ciężkiej pracy, która jest obowiązkiem każdego pobożnego protestanta. Wolny czas należy przeznaczać nie na zbytek, lecz na doskonalenie swoich talentów i drobne rozrywki.

Obrazy Gerarda ter Borcha znakomicie ilustrują postawy społeczne, które według Maxa Webera leżą u podstaw nowoczesnych społeczeństw. Społeczeństw, które choć zbudowane na ciężkiej i wytrwałej pracy, dzisiaj uznajemy za oparte na dobrobycie. Myśli te kontynuuje polska socjolożka Maria Ossowska w równie klasycznej pracy "Moralność mieszczańska".

Praca Ossowskiej ukazuje się w 1956 roku i wynika z wyrażonej nie wprost (z powodów politycznych), ale nader łatwej do wyczytania między wierszami konstatacji, iż tych, którzy są budowniczymi nowoczesnego społeczeństwa europejskiego, obecnie brakuje. Niezależnie od tego, czy nazywamy ich mieszczaństwem, burżuazją, czy też klasą średnią. Brakuje postaci, których cech kluczowych dopatrywała się Ossowska w autorze słynnego powiedzenia "czas to pieniądz" Beniaminie Franklinie czy też niektórych bohaterów powieści Daniela Defoe osiągających sukces dzięki uporowi, pracowitości i zaradności, przechodzących w swoim życiu drogę od żebraka czy rzezimieszka do kupca i dżentelmena. A w końcu przybierającego postać mieszczanina, żyjącego w dobrobycie i trwoniącego swój czas na spacery po mieście i dyskusje o literaturze, koniecznie w gronie znajomych, obowiązkowo w śródmiejskiej kawiarni.

Rynek jest miejscem i ideą

Bohaterów obrazów Gerarda ter Borcha, typy osobowe moralności protestanckiej Maxa Webera oraz postaci - wzorce osobowości mieszczańskiej z książki Ossowskiej łączy nie tylko pracowitość, ale również to, że swój sukces osiągają oni na rynku. Rynku rozumianym nie tylko jako kategoria ekonomiczna, ale też jako miejsce, gdzie dochodziło do wymiany dóbr i usług. W przeszłości rynek jako miejsce oraz rynek jako idea przenikały się nawzajem.

Było tak również w Białymstoku i właśnie na placu przed Ratuszem. Podczas rekonstrukcji placu budowniczowie natknęli się na pozostałości po XVIII-wiecznej wadze miejskiej, znajdującej się w samym jego środku. W budynku tym przechowywano wszelkie wzorce miernicze, potrzebne w wielu transakcjach handlowych. Znajdowały się tam też liczne kramy. Dosyć znamienny jest fakt, iż ostatecznie zdecydowano się zachować ślad po wadze jedynie w formie dyskretnego oznaczenia jej lokalizacji innym kolorem kostki brukowej. Pominięcie wagi podczas odbudowy Ratusza w latach 50. można tłumaczyć względami ideologicznymi, dzisiejsze decyzje zrozumieć jest trudniej.

Obecnie rynki większości polskich miast przestały pełnić funkcję handlową i jeżeli nie odwiedzają ich turyści z polski i zagranicy, to zazwyczaj nie są one tak zaludnione, jak przed wojną. Jest tak dlatego, że stanowiący przedwojenną burżuazję handlowcy i rzemieślnicy zostali bądź to eksterminowani z powodu żydowskiego pochodzenia, bądź pozbawieni możliwości uprawiania swojego - niezgodnego z socjalistyczną ortodoksją - zawodu. Po pięćdziesięciu latach realnego socjalizmu, kiedy to - choć wszystko było publiczne i "dla ludu" - życie miejskie w centrum Białegostoku praktycznie nie istniało, nadal mamy do czynienia z podobną sytuacją.

W końcu marca w Instytucie Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku odbyła się otwarta debata poświęcona zmianom w architekturze Białegostoku w ciągu ostatnich 20 lat. Zorganizowała ją Fundacja Uniwersytetu w Białymstoku i lokalny klub "Krytyki Politycznej". W dyskusji starły się głosy reprezentujących wiecowy dyskurs kontestatorów wszelkiej zmiany zgodnie z założeniem, iż "kiedyś było lepiej", z tymi, dla których lekiem na brak mieszczan w naszym mieście jest - wzorowane na socjalistycznym planowaniu - projektowanie przestrzeni według zasad ładu i porządku.

Niestety, planistyczne dążenie do owego ładu i porządku przekreśla możliwość ożywienia centrum Białegostoku. Życie miejskie rodzi się w spontaniczności, nieprzewidywalności i dobrowolności. Warunkiem zaistnienia tych trzech czynników jest wolność.

Wolność reglamentowana

Samo wytyczenie przestrzeni publicznej, otwartej i w założeniu przyjaznej, nie sprawia, że przestrzeń staje się publiczna, otwarta i przyjazna dla mieszkańców miasta. W sensie urbanistycznym zmiany w centrum Białegostoku sprzyjają powrotowi na jej ulice mieszczan, kupców i ulicznych włóczęgów, szwędających się to tu, to tam. Jednocześnie realizowana przez władze "reglamentacja" wolności poprzez (słabo egzekwowane) zakazy jazdy na rolkach czy też ogłoszone jakiś czas temu regulacje ilości i formy imprez na rynku nie mają nic wspólnego z wolnością.

Odgórne regulowanie tego, co powinno, a czego nie powinno się sprzedawać przy rynku, jakie sporty można tam uprawiać, a jakie nie są mile widziane, jaka muzyka może być grana, a jaka nie, nie sprzyjają postawom innowacyjnym, oddolnym i spontanicznym. Jako białostoczanie dostaliśmy przestrzeń, która wygląda jak przestrzeń publiczna, ale w rzeczywistości nią nie jest. Dostaliśmy nie rynek, ale coś, co można nazwać symulacją rynku. Dopóki nie stanie się on przestrzenią naprawdę wolną, dopóty nie oczekujmy, że w naszym mieście pojawi się jakiś mieszczanin, spacerujący dumnie środkiem pięknego, lecz na razie pustego rynku.

Autor jest pracownikiem naukowym
Instytutu Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny