Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trujący obłok chloru mógł zatruć pół Białegostoku. 20. rocznica katastrofy kolejowej.

Alicja Zielińska
Gdyby doszło do przecieku, skutki katastrofy byłyby straszne. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów życie uległoby całkowitemu zniszczeniu.

To był pociąg G-1, jadący ze Związku Radzieckiego do ówczesnej NRD. Liczył 32 wagony, w tym 15 cystern. Wiózł ciekły stężony chlor. Bardzo silną
truciznę. "Transport składający się z siedmiu wagonów przekroczył granicę Polski.

Kilkanaście minut przed godziną 3 nad ranem 9 marca 1989 roku dotarł do granicy Białegostoku. Dworzec Fabryczny minął bez specjalnych opóźnień. O godz. 3.05 mieszkańców ul. Poleskiej obudził ogłuszający huk - opisywał następnego dnia w szczegółowej relacji "Kurier Podlaski". - Kilkadziesiąt metrów od wylotu ul. Jagienki wykoleiła się część składu. Cztery cysterny ważące 50 ton leżały powalone na ziemi.

Kilka minut później na miejsce przybyły dwie jednostki straży pożarnej.

Jednocześnie zjawili się przedstawiciele kolei. O godz. 3.45 zawiadomiono specjalistyczną ekipę Centralnej Stacji Ratownictwa Chemicznego przy rafinerii w Płocku (nasza straż pożarna nie posiadała sprzętu specjalistycznego, który mógłby być użyty przy tego rodzaju katastrofach). Rozstawiono posterunki, mające na celu niedopuszczenie osób postronnych na miejsce wypadku. Całością akcji kierował ppłk poż. Krzysztof Wojtecki z Wojewódzkiej Komendy Straży Pożarnych. W pewnym momencie zgłoszono, że nastąpił wyciek z jednej cysterny. Na szczęście wiadomość ta nie znalazła potwierdzenia. O godz. 5 rozpoczął obrady specjalny sztab przy prezydencie Białegostoku. Wszyscy czekali na przybycie ratowników z Płocka.

Przeganiali nas z sześć razy

- To był straszny widok. Tory porozrywane, wózki spod cystern wywrócone do góry kołami, połamane podkłady, cysterny wryte w ziemię. Był strach, że to się może w każdej chwili rozszczelnić. Służby chodziły w maskach. Specjaliści z Płocka popatrzyli na to, uśmiechnęli się i powiedzieli, że te maski są na nic, nikogo nie ochronią przed trucizną - wspominał przed sześciu laty na łamach "Porannego" Jan Malec, nasz były fotoreporter. Pracował wówczas właśnie w "Podlaskim".

- Początkowo nie mogliśmy na Poleską w ogóle się dostać. Byliśmy z Jackiem Żalikowskim wyrzucani z sześć razy. Raz nawet przez ówczesnego komendanta MO. Starano się utajnić skalę zagrożenia. W końcu udało nam się wmieszać w grupę prokuratorów.

Edmund Burel, dziennikarz tej popołudniówki, opowiada, że był jeszcze w domu, kiedy ktoś do niego zadzwonił i powiedział o katastrofie. Mieszka na osiedlu Sienkiewicza, które znajduje się w pobliżu torów. Córka Justyna miała wtedy sześć lat, z rana poszła do przedszkola.

- Huku w nocy nie słyszałem, ale rano, kiedy wyszedłem z domu, to cała Fabryczna była zablokowana. Przyszedłem do firmy - opowiada - a tu już bojowa narada, jak zdobyć informacje. Bo była totalna blokada. Dostaliśmy ostrzeżenie, że bez zgody prezydenta i sztabu akcji nie możemy nic publikować. Jak dziś o tym myślę, to aż się wierzyć nie chce. Zamiast ludzi uspokoić, władze nabrały wody w usta.

W stronę ul. Polskiej ruszyli wszyscy fotoreporterzy "Podlaskiego", ale każdy inną drogą. Chodziło o to, by dotrzeć jak najbliżej.

Dziewięć godzin bez informacji

Panika była ogromna. Ludzie bardzo się bali. Pamiętano przecież o wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu, w 1986 r.. Minęły raptem trzy lata. Poszła fama, że chlor idzie dołem, więc mieszkańcy bloków zaczęli się przenosić do sąsiadów i gromadzić na wyższych kondygnacjach. Kobiety na ulicach zakrywały twarze. Część osób postanowiła w ogóle wyjechać z miasta. Na rogatkach zaczęły się tworzyć korki.

- Potem w drukarni siedzieliśmy nad cenzorem i kłóciliśmy się o każde słowo - śmieje się Edmund Burel. - To jeszcze była komuna. Katastrofy traktowano w kategoriach politycznych. Tekst czytał sam szef cenzury, Radomski, najporządniejszy z całej tej ekipy. Dużo nam puścił, ale i wiele zatrzymał. Żadnego krytycznego komentarza, wypowiedzi mieszkańców, tylko te oficjalne przedstawicieli służb biorących udział w akcji. My jednak swoje racje i tak wyłożyliśmy. Jak na tamte czasy, uważam, że spisaliśmy się dobrze.

A pierwsze informacje władze do mieszkańców skierowały dopiero o 11.10. Radio podało pierwszy komunikat o katastrofie. Upłynęło już wtedy dziewięć godzin!

Ludzie: To był cud

W akcji uczestniczył specjalny pociąg ratowniczy z dźwigiem. Z pierwszą cysterną poszło dość łatwo. O 14 była już postawiona i zabezpieczona. Ale potem było trudniej. Drugą cysternę udało się postawić dopiero za czwartym podejściem, około godziny 21. A potem stanęły kolejne dwie.

Postawienie wszystkich cystern na torach nie oznaczało jednak końca pracy. Cztery zbiorniki z chlorem i jeden wagon kryty odholowano na Dworzec Fabryczny, stamtąd w piątek (10 marca), o godz. 17.15, wysłano je do Żedni - miejscowości oddalonej od Białegostoku o około 20 km - relacjonowała "Gazeta Współczesna". Na miejsce dotarły po godzinie 18.

Prokuratura po dwóch tygodniach postępowania stwierdziła, że przyczyną wypadku było pęknięcie starej szyny, która nie wytrzymała ciężaru. Zarzuciła pracownikom PKP, że nie dopełnili swoich obowiązków (stan torowiska był niedostateczny) i narazili mieszkańców Białegostoku na wielkie zagrożenie.

Pięć lat po katastrofie, w miejscu wykolejenia się pociągu, przy ul. Poleskiej, wzniesiono pamiątkowy krzyż. Co roku, 9 marca, odbywają się tutaj uroczystości kościelne, upamiętniające wypadek. Gromadzą się tłumy białostoczan. Ludzie wierzą, że tylko cud uratował miasto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny