Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skradzione dzieciństwo. Z Syberii do Afryki

Alicja Zielińska
Afryka. Po tych strasznych przeżyciach w Rosji wydawało się, że tu jest raj.
Afryka. Po tych strasznych przeżyciach w Rosji wydawało się, że tu jest raj.
Ojca nie zna. Domu nie pamięta. Tylko wspomnienia głodu i strachu są wciąż żywe, mimo upływu lat. Zofia Sądel patrzy na zdjęcia z dzieciństwa. Archangielsk, Taszkient, Teheran, Tanzania. Osiem lat poza domem. 22 tys. km przebytej drogi.
Zofia Sądel ze swoją mamą
Zofia Sądel ze swoją mamą

Zofia Sądel ze swoją mamą

Ta historia to świadectwo nieludzkich czasów na nieludzkiej ziemi. Historia dzieci polskich zesłańców, dramatycznej tułaczki po Związku Radzieckim i sześć lat pobytu w Afryce.

- Mama pochodziła spod Zambrowa, tata z Częstochowy. Poznali się w Warszawie, zamieszkali na Wołyniu, w osadzie wojskowej - zaczyna swoją opowieść Zofia Sądel. - Bo ojciec był kapitanem w Legionach Piłsudskiego i tam osiadł po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Mieli duży dom, gospodarstwo 40 hektarów. A jako magister farmacji ojciec prowadził w mieście swoją aptekę. Dzieci było sześcioro. Ona najmłodsza, czteroletnia, przebywała z mamą, a starsi bracia i siostry, ponieważ uczyli się w szkołach, mieszkali z ojcem. Na soboty wszyscy zjeżdżali do osady.

Pierwsza wywózka

I nadszedł 10 lutego 1940 roku. Deportacja. To była pierwsza wywózka Polaków na zesłanie w głąb Związku Radzieckiego. Kompletne zaskoczenie. - Jeden z braci przyjechał do domu po bieliznę - wspomina. - I akurat tego dnia przyszli enkawudziści. W nocy, jak to mieli w zwyczaju, walenie w drzwi. Chodzili po mieszkaniu, plądrowali. Burżuje, wykrzykiwali. Wypatroszyli siennik, do poszwy wrzucili trochę ubrań. I powieźli na stację. Załadowali do bydlęcych wagonów, zaplombowali. Prycze zbite z desek, pośrodku koza, taki mały, okrągły piecyk. Niewielki, zakratowany otwór w ścianie zastępował okno, a dziura w podłodze, którą wycięli mężczyźni, toaletę. Co jakiś czas pociąg się zatrzymywał, ludzie spuszczali wiadra i nabierali śnieg, żeby mieć wodę, a enkawudziści wyrzucali trupy, bo mróz był okrutny i wiele osób zamarzło. I tak jechali trzy tygodnie.

Mama tłumaczyła: Tak musi być

Archangielsk, pasiołek Wietrował. Tu odtąd mieli żyć. Dokwaterowali ich do jakiejś rodziny. Nazajutrz mama i brat poszli do roboty, do ścinania drzew w lesie. Wstawali o piątej rano. Praca była przymusowa, kto nie pracował, nie dostawał jedzenia. A ona zostawała w domu. Mama tłumaczyła, że tak musi być, więc nie płakała. Później zorganizowano za wsią przedszkole, ubierała się i szła sama. Dla czteroletniego dziecka była to odległość kosmiczna.

Mama, nieprzyzwyczajona do tak ciężkiej pracy, naderwała sobie ścięgna, miała popuchnięte ręce i nogi. Przenieśli ją do stołówki. Znała świetnie rosyjski, w czasie I wojny rodziców wywieziono do Moskwy, tam skończyła gimnazjum, to Sowieci trochę się z nią liczyli i lepiej traktowali. Miała już lżej, ale musiała wstawać o trzeciej w nocy. Wracała o dziesiątej wieczorem. Brat jeździł do roboty do lasu na cały tydzień.

Po kilku miesiącach przyszedł do stołówki komendant obozu i mówi do mamy: Dąbrowska, przywiozłem ci syna. Mama się zdziwiła, przecież niedawno go widziała. A to był najstarszy brat Antoni, którego enkawudziści wypuścili z więzienia i przywieźli tutaj.

W 1941 roku rozeszła się wieść, że generał Sikorski organizuje w ZSRR polskie wojsko. W zesłańców wstąpiła nadzieja, że może uda się im stąd wydostać. Ale wojsko tworzyło się na południu, a oni byli daleko na północy.

Uzbekistan, dalej głód i śmierć

Spakowali nędzne tobołki i udali się na dworzec. W porcie stał statek. Starszy brat powiedział, że pójdzie zapytać, może nas zabiorą. Kiedy nie wrócił po dwóch godzinach, mama pobiegła go szukać. Brata jednak na statku nigdzie nie było. A jak wyszła na pokład, okazało się, że statek już ruszył. Kapitan powiedział, że nie zatrzyma, bo gdzie ją wysadzi. Wpadła w rozpacz. Chciała się rzucić do Wołgi. Na szczęście z naprzeciwka płynął statek do portu, jak się mijały, to przerzucono drabinkę linową i marynarz mamę przeprowadził.

Brat się znalazł. Wsiedli w pociąg. Dojechali do Uzbekistanu, byli 40 km od Taszkientu. Utknęli w kołchozie, mieszkali w ziemiance. Mama i bracia szli do kopania rowów, a ona znowu zostawała na całe dnie sama. Bracia zaciągnęli się do wojska. Antoni miał 17 lat, Tadeusz 16.

- A nam było tam coraz gorzej. Głód straszny, nie mieliśmy w ogóle co jeść - wspomina dalej. - Przy jednostce wojskowej był sierociniec, prowadzony przez księży. Mama postanowiła mnie oddać. Tak robiło wiele kobiet, podrzucały dzieci pod drzwi, żeby uratować je przed śmiercią z głodu. Mama też mnie zostawiła, ale nie wytrzymała i zabrała. Ubłagała księdza, żeby i ją przyjął, będzie robić wszystko. Ksiądz się zgodził. Opiekowała się dziećmi.

W sierocińcu było już o tyle dobrze, że dostawali jedzenie. Ale wybuchła epidemia Heinego-Mediny, szalał tyfus, czerwonka, jaglica - zakaźna choroba oczu. Dzieci masowo chorowały i umierały. - Mama nosiła je do szpitala, a potem ciała na cmentarz, kopała groby i chowała.

Przez Iran, Persję do Afryki. Pod Kilimandżaro

W połowie 1941 roku ambasada polska porozumiała się z rządami Anglii, Stanów Zjednoczonych i Australii i powstał plan, aby wywieźć z Rosji kobiety i dzieci oraz mężczyzn, którzy nie mogli wstąpić do wojska, do innych państw. Wielka Brytania zaoferowała pobyt w swoich posiadłościach kolonialnych w Afryce: w Ugandzie, Kenii, Tanzanii, Rodezji. W sumie rząd angielski wyraził zgodę na przyjęcie 20 tys. Polaków. Miejscem zbiórki był Krasnowodsk nad Morzem Kaspijskim.

Po paru dniach dopłynęli do Pahlevi w Persji. Rozlokowano wszystkich w namiotach na plaży. Stamtąd ruszyli do Teheranu. A po dwóch kolejnych miesiącach popłynęli statkiem do Afryki, aż pod Kilimandżaro. Znaleźli się w Tangeru w Tanganice, dzisiejszej Tanzanii. Tam był największy obóz polskich zesłańców. 5 tys. ludzi, 1700 dzieci. Utworzono olbrzymi sierociniec, który prowadziły siostry zakonne. Takich osiedli z Polakami było w Afryce 22.

Smak ananasów...

Afryka. Po tych strasznych przeżyciach w Rosji wydawało się, że tu jest raj. Dostali domek. Z gliny, z klepiskiem zamiast podłogi, bez sufitu. Dach kryty słomą bananową. Ale było już co jeść, mieli ubrania. Dorośli pracowali, mogli sobie coś kupić. Dzieci chodziły do szkoły. Bujna roślinność, kolorowe ptaki, przecudne motyle, muszle w morzu. Smak przeróżnych owoców, tyle różnych gatunków bananów, ananasy, mango.

- Murzyni biedni, dzicy, ale bardzo serdeczni. Nieraz strachu się człowiek najadł, bo chodzili pomalowani, obwieszeni nieżywymi ptaszkami, strusimi piórami - uśmiecha się pani Zofia. - W nocy waliły tam-tamy. Trzeba było uważać na dzikie zwierzęta. Zasłaniać posłanie moskitierą, a rzeczy chować do blaszanych walizek przed termitami.

Niestety, klimat tropikalny dla białych był trudny do zniesienia. Chmary komarów, insekty roznoszące zarazki. Dzieci chorowały masowo. Malaria. Tyfus brzuszny. Zmorą były ziemne pchły stepowe, które usadawiały się pod paznokciami i powodowały ostre stany zapalne. Pani Zofia aż się otrząsa, bo ją też dopadły. Miała okropne strupy. Lekarze nie dawali nadziei, że znikną. Zachorowała na malarię.

- Ledwie mnie odratowano - wspomina. - Do tej pory odczuwam skutki choroby. Mam zniszczoną wątrobę.

Wracamy do Polski!

Po wojnie Anglia nie bardzo wiedziała, co zrobić z Polakami w dalekiej Afryce. W 1948 roku postanowiono zlikwidować obozy. Zesłańcy mogli jechać do Ameryki, do Anglii, do Kanady, do Francji, albo zostać w Afryce, na własną rękę. Tylko nieliczni wybierali Polskę. Konferencja w Jałcie w 1945 roku pozbawiła złudzeń, jaki to będzie kraj.

Postanowili mimo wszystko wracać. Chociaż wiedzieli, że do swego domu na Wołyniu nie mają już wstępu. Tereny te znalazły się w Związku Radzieckim. - Ja chciałam do taty, mama do reszty dzieci. Tadeusz, który walczył pod Monte Cassino, też. Tylko brat Antoni został w Londynie, bo już studiował na politechnice. Potem Polska takim osobom odebrała obywatelstwo i nie mógł wrócić - wzdycha ciężko. - Wyjechał do Stanów. Nigdy nie przyjechał do Polski. I nigdy się z nim nie zobaczyła.

Wybrali kierunek - Szczecin. Bo tam mieszkała już ciocia i był brat Tadeusz, który wcześniej wrócił z Anglii. Pamięta, jechali pociągiem z Włoch, przez Szwajcarię, Czechosłowację. Weszli Czesi i do nas: Ale wy, braty, durne, tam nie Polska, Ruski siedzi, uciekajcie.

Zaczęli się szukać. - Pierwsza odnalazła się siostra Basia. Starsza o dziewięć lat ode mnie, była już dorosła, wyszła za mąż. Potem brat Jurek. Został wywieziony na roboty do Niemiec. Teraz, okazało się, mieszkał niedaleko. I przypadkowo trafił na Tadeusza. Spotkali się na jakimś kursie w Szczecinie. Jurek już wiedział o nim. Podszedł do niego. Pan Dąbrowski? Tak. Tadeusz? Zgadza się. A ja jestem Jerzy Dąbrowski, twój brat.

Tylko ojca, za którym tak tęskniła, nie poznała. Jak się później dowiedzieli, zginął w 1943 roku, kiedy Ukraińcy urządzili straszną rzeź Polaków na Wołyniu. Siostra Janka też wtedy zginęła.

Ale cóż, trzeba było żyć. A łatwo nie było. Ta wyśniona Polska, o której marzyli przez lata, potraktowała ich jak trędowatych. Przypięto łatkę "andersowców", która ciągnęła się za nimi przez wiele lat.

- Taki los - uśmiecha się smutno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny