Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śladami malarza dusz

Jerzy Szerszunowicz
Marcin Korniluk - absolwent pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej Uniwersytetu w Białymstoku, pracuje w ekologicznych organizacjach pozarządowych.
Marcin Korniluk - absolwent pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej Uniwersytetu w Białymstoku, pracuje w ekologicznych organizacjach pozarządowych. Fot. Bogusław F. Skok
Ja też mam w piwnicy swojego Żyda - mówi z dumą starszy pan. - Jak mi jest bardzo ciężko, to go wyjmuję, patrzę na tę smutną twarz i myślę, że inni mają jeszcze gorzej ode mnie. I jakoś mi lżej się robi na duszy

Ludzie mają bardzo emocjonalny stosunek do tego malarstwa - opowiada Marcin Korniluk z Siemiatycz. On i jego znajomi ze stowarzyszenia "Ruch na rzecz Ziemi" od kilku lat poszukują, fotografują i publikują w Internecie prace Józefa Charytona.

Nachodzili go zza grobu

Jedni mówią, że zakochał się w Żydówce i stąd wzięło się to jego "żydowskie" malowanie. Inni twierdzą, że napatrzył się na mordowanie Żydów i nigdy nie mógł tego zapomnieć. Faktem jest, że całą wojnę przemieszkał z rodziną w Wysokiem Litewskiem niedaleko Brześcia. Jego dom rodzinny sąsiadował z miejscowym gettem. To nie był teren ogrodzony murem, zasłonięty. Po prostu kilka ulic, na których mieszkali tylko Żydzi. Wszystko było widać: choroby, głód, znęcanie się, rozstrzeliwania. Wiadomo było też, kiedy szykuje się kolejny transport. Podobno Charyton niejeden raz towarzyszył kolumnom Żydów prowadzonym na stację kolejową. Niemcy wyprawiali ich w ostatnią dla większości podróż - do Treblinki. Charyton patrzył i milczał. Wtedy jeszcze ich nie malował. A mógłby, bo był już wówczas świadomy swego artystycznego powołania. Jak wielu ambitnych młodych ludzi z niezamożnych rodzin, otarł się o edukację uniwersytecką, ale studiów nie ukończył. Po kilku miesiącach bycia wolnym słuchaczem na krakowskiej ASP wrócił do rodziny w Wysokiem Litewskiem.

W czasie wojny Charyton ożenił się, został ojcem, ale nic nie wskazywało na to, że stanie się "malarzem umarłych" czy "malarzem dusz". Zaczęli przychodzić do niego zza grobu w 1958 roku. Mówił, że przychodzą do niego we śnie Żydzi i dręczą, aż nie zacznie malować. Którego sportretuje, ten już więcej go nie niepokoi. Mówił, że "przychodzili do niego, do jego pracowni - wychodzili dopiero gdy kończył ich malować".

Archiwiści po herbacie

Marcin Korniluk - absolwent pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej Uniwersytetu w Białymstoku, pracuje w ekologicznych organizacjach pozarządowych. Współzałożyciel stowarzyszenia "Ruch na rzecz Ziemi". Współpracuje z "Głosem Siemiatycz". Od dwóch lat zajmuje się gromadzeniem i katalogowaniem prac Józefa Charytona. Za naszym pośrednictwem stowarzyszenie zwraca się z prośbą do wszystkich osób posiadających prace Charytona o udostępnienie ich do sfotografowania. Stowarzyszenie chętnie też nawiąże kontakt z osobami, które znały malarza. Kontakt przez stronę www.nawschodzie.pl lub pod numerem telefonu 889 67 45 46.

- Wszystko zaczęło się od tego, że ciotka kolegi zaprosiła nas na herbatę - wspomina Marcin Korniluk. - W pokoju, do którego weszliśmy, leżały obrazy - złożone na kupę, jedne w ramach, inne bez. Okazało się, że to prace Józefa Charytona. Pijąc herbatę, wpadliśmy na pomysł poszukiwania i dokumentowania twórczości Charytona.

Obecnie na stronie stowarzyszenia, pod adresem www.nawschodzie.pl, opublikowano 185 reprodukcji rysunków i obrazów Józefa Charytona. Znajdziemy tu też biografię artysty, teksty o nim i jego twórczości, folder wydany przez stowarzyszenie.

- Mogliśmy rozwinąć nasze poszukiwania dzięki grantowi z Fundacji Batorego - mówi Korniluk. - Zmierzamy do tego, by skatalogować wszystkie istniejące dzieła malarza. Naszą stronę odwiedzają internauci z całej Polski, jest też sporo wejść z serwerów zagranicznych, w tym, co nas trochę zdziwiło, z krajów muzułmańskich.

Młodzi ludzie mają ambicje ocalenia pamięci o malarzu z Siemiatycz, chcą popularyzować jego dzieło i osobę. Starali się o nadanie imienia Charytona skwerowi w swoim mieście. Nie udało się. Własnym sumptem umieścili na nagrobku malarza monidło. - Żeby ludzie odwiedzający cmentarz wiedzieli, kto tam leży, żeby był ślad, że ktoś pamięta - mówi Korniluk.

Zaznacza, że nie jest znawcą malarstwa, ale wydaje mu się, że obrazy zagłady i "głowy żydowskie" Charytona to dzieło niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju. Uważa, że mają nie tylko wartość artystyczną, ale też etnograficzną i kulturową. A przede wszystkim są świadectwem bolesnej, wspólnej wszystkim Polakom pamięci. - W trakcie poszukiwań spotkaliśmy się ze starszym panem, który oglądając obrazy Charytona, pokazywał na niektóre postacie i mówił: Ja ich znam. I tego, i tego. Bijaliśmy ich w młodości, bo byli Żydami, a my narodowcami - opowiada Korniluk. - Nie mówił tego z zawiścią ani satysfakcją. Był wtedy młodym chłopakiem, uważał, że tak trzeba. Dzisiaj wspomina to jako błąd młodości. Mówi o tamtych czasach z sentymentem, z żalem, że tamtych ludzi już nie ma.

Innym razem spotkali starszą kobietę. - Powiedziała nam, że jeżeli chcemy sobie wyobrazić, co czuje, powinniśmy sobie wyobrazić, że raptem, w krótkim czasie, z naszego miasta czy wsi zniknęli wszyscy prawosławni albo wszyscy katolicy - opowiada Korniluk. - Mówiła, że to tak, jakby ktoś zabrał część jej własnego życia.

Żydzi z głowy

Charyton napisał w swoim pamiętniku: "Widziałem z mego okna na własne oczy, jaki los człowiek może zgotować drugiemu człowiekowi. Postanowiłem już wtedy, że muszę zachować świadectwo tej koszmarnej prawdy w jakikolwiek sposób - jeśli tylko przetrwam". Jednak długo czekał z wypełnieniem złożonej sobie obietnicy. Być może to przypadek, ale zbieżność warta jest podkreślenia: zaczął malować Żydów w okresie, gdy został sam. Kilka lat wcześniej opuściła go żona, zabierając dzieci. Nie potrafił się z tym pogodzić. Jego życie nagle stało się puste. Zdaniem niektórych osób znających Charytona, to właśnie chęci nadania swemu życiu celu po odejściu najbliższych należy przypisywać nagłą erupcję twórczą. Charyton malował jak w transie, jakby bał się, że nie zdąży sportretować wszystkich, którzy go nachodzili. Nie był zamożny, więc często malował i rysował po obu stronach kartki, na czym popadło, nawet na szarym papierze pakowym.

- Szacuje się, że w cyklu "głów żydowskich" i scen rodzajowych z czasu wojny powstało około 500 prac - mówi Marcin Korniluk. - Blisko dwieście znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym. Nam udało się odnaleźć i sfotografować drugie tyle. Ustaliliśmy, że około 50 obrazów jest poza granicami Polski. Z prostego rachunku wynika, że jeszcze kilkadziesiąt obrazów znajduje się w posiadaniu prywatnych właścicieli. Chcielibyśmy do nich dotrzeć.

Białostocki trop

To, co ze spuścizny Charytona zostało w Siemiatyczach i okolicach, poszukiwacze z "Ruchu na rzecz Ziemi" zdołali już odnaleźć i skatalogować. Obecnie chcą przenieść poszukiwania na teren Białegostoku i okolic.

- Podejrzewamy, że sporo obrazów Charytona jest w posiadaniu lekarzy i ich bliskich - mówi Marcin Korniluk. - Malarz nie opływał w dostatki, często za leczenie płacił obrazami.

Józef Charyton miał też specyficzne podejście do własnej twórczości, które sprawiło, że wiele obrazów rozdał.

- Nie miał w sobie zmysłu handlowego - uważa Korniluk. - Czasem, gdy ktoś pochwalił jego obraz, Charyton był tak uszczęśliwiony, że oddawał pracę.

Odmieniec z Siemiatycz

Charyton chyba zawsze był trochę "inny". Niektórzy mówili wprost: wariat. Inni widzieli w nim przede wszystkim artystę. Niezwykłe przypadki towarzyszyły mu już przed wojną. Po powrocie z Krakowa w Wysokiem Litewskiem parał się fotografią, był urzędnikiem miejskim, malował krypty. Ta ostatnia profesja uczyniła go jednym z nielicznych świadków pochówku sprowadzonych z Leningradu zwłok ostatniego króla Polski, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Szczątki pochowano w tajemnicy przed opinią publiczną w kościele parafialnym w Wołcznie (pomiędzy Siemiatyczami a Wysokiem Litewskiem). Charyton zaczął zgłębiać biografię, bardzo interesował się wędrówką zwłok Poniatowskiego. Jak silna była ta pasja, doskonale zaświadcza napisany w 1984 roku przez Mariana Brandysa "Strażnik Królewskiego Grobu. Opowiadanie o Józefie Charytonie z Siemiatycz".

Po wojnie znany był nie tylko jako malarz, ale też jako jedna z pierwszych w Polsce osób praktykujących na serio jogę. Był też wynalazcą. W 1959 roku opatentował "przyrząd rachunkowy" wykonujący operacje mnożenia i dzielenia liczb od 50 do 100 000, a następnie jego udoskonaloną wersję, zdolną mnożyć liczby od 2 do 10 000 i od 4 do 50 000. Wynalazł też "pędzel do malowania z regulowanym przepływem farby", który jednak nie spotkał się z uznaniem komisji patentowej. Podobnie jak "machina magnetyczna", której stworzeniu poświęcił mnóstwo czasu i energii. Jednak jego największą pasją było malowanie. Pracował do ostatniej chwili. Nie marnował żadnego momentu, nawet chorować nie miał czasu. 15 grudnia 1974 roku trafił do szpitala w Białymstoku z rozpoznaniem raka płuc. Choroba była bardzo zaawansowana. Zmarł 8 stycznia 1975 roku. Miał 65 lat. Pozostawił po sobie tylko obrazy. One są strażnikami pamięci po "odmieńcu z Siemiatycz". Fascynują, "nachodzą" żyjących, jak Żydzi nachodzili Józefa Charytona.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny