Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozalia Sokół: Poznałam i dobrych Niemców

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Zdjęcie z apelu w obozie pracy w Mannheim, w 1943 r. Zrobione do kroniki. Z lewej komendant Szregeberger, na ziemi pies, którego tak się bałyśmy.
Zdjęcie z apelu w obozie pracy w Mannheim, w 1943 r. Zrobione do kroniki. Z lewej komendant Szregeberger, na ziemi pies, którego tak się bałyśmy.
Często wracam do tych moich wojennych przeżyć. Ciężko i strasznie było, człowiek drżał o życie, bywało każdego dnia. Ale i spotkałam na swojej drodze porządnych Niemców. Żałuję, że nie wzięłam od nikogo adresu. Napisałabym do Gertrudy, do Rose, do innych, pojechałabym zobaczyć jak żyją - mówi Rozalia Sokół.

Kolektywizacja, przymusowe kołchozy, wysiedlanie, bombardowanie. Dla Polaków na Kresach gehenna okupacyjna zaczęła się wcześniej niż w 1939 roku. Pani Rozalia już w 1936 roku doświadczyła, co to sowiecki wróg. Mieszkała z rodzicami i siostrą Józefą na Podolu we wsi Werborodyńce. Rodzice Albin i Maria Niewęgłowscy mieli gospodarstwo. Jednak wieś od 1921 r., w wyniku w wyniku traktatu ryskiego, kończącego wojnę polsko-bolszewicką, znalazła się na terenach sowieckich. Ludzie liczyli, że rząd polski o nich się niebawem upomni. Równe, 60 km dalej to była już Polska. Tak jednak się nie stało.

W 1936 r. nastała w Związku Radzieckim kolektywizacja. Gospodarzom kazano oddawać ziemię i wstępować do kołchozu. Kto odmawiał, był uważany za wroga klasowego. Nałożono podatki, wprowadzono przymusowe dostawy zboża, mięsa, mleka. Wreszcie zaczęto wyrzucać z domów. Niewęgłowskich wraz z 19 innymi polskimi rodzinami deportowano za Połtawę. NKWD nie dało im spokoju i tam, niebawem aresztowano ojca pani Rozalii. Za to, że był Polakiem i miał brata w Polsce. Potem zaczęła się wojna niemiecko-radziecka, front, walki. To Niemcy, to Sowieci przewalali się. Tułaczka, głód, ukrywanie się po obcych.

Latem 1943 r. pozwolono polskim zesłańcom wrócić do swojej wsi. Rozalia jednak już w sierpniu wraz z innymi dziewczętami z okolicy zostaje wysłana na roboty przymusowe do Niemiec. Miała niespełna 17 lat. Trafiła do Mannheim, niedaleko francuskiej granicy. Pracowała w cegielni we wsi Bruhl.

Byli i dobrzy Niemcy

- Musieliśmy ciągać wózki z cegłą, ładować, rozładowywać. Ciężka była to robota, ale spotkałam też na swojej drodze życzliwych Niemców - opowiada pani Rozalia. - Bardzo dobrze wspominam kucharkę Gertrudę. Wspaniała kobieta. Była katoliczką, polubiła mnie, zapraszała do swego domu, zawsze dodatkową porcję jedzenia dała. Do restauracji brała do pomocy. Robota lżejsza, no i w budynku. Ciepło, nie marzłam. Gertruda zabierała mnie też do kina, do kościoła. Na cmentarz z nią chodziłam.

Dobre były też dwie siostry: Maria i Ewa. One mnie też zapraszały na obiad w niedzielę. Ja im z kolei pomagałam w porządkach domowych. Czasem u nich nocowałam. Jedna z tych sióstr była krawcową, uszyła mi sukienkę.

W biurze cegielni pracowała również fajna Niemka, nazywała się Rose. Śmiała się, że my imienniczki. Jeździła do Mannheimu załatwiać różne formalności związane z nami, po ubrania, chodaki. Zabierała mnie na te zakupy. Rodzice Rosy byli bardzo porządni ludzie, życzliwi dla nas. Złorzeczyli Hitlerowi, że wywołał wojnę, ojciec mówił wprost: "Hitler, pies parszywy".

Obóz pracy

W kwietniu 1944 r. zabrano nas do lagru, trzy km od Bruhla. Tam to już był prawdziwy obóz pracy. O 6 pobudka, apel. Przychodził komendant z psem i krzyczał aufstehen! Wszyscy bali się tego psa strasznie, więc szybko, ile sił w nogach, na podwórze. A jeszcze syn komendanta, wredny podlotek szpiegował nas i donosił ojcu. Warunki straszne. Jedzenia mało. 20 deka chleba, kosteczka margaryny, kubek czarnej kawy. Na kolację talerz brukwi. Ohydna breja. Mąż kucharki Gertrudy, kiedy u nich bywałam w niedzielę na obiedzie, mówił jednak: "Dzieci, wytrzymajcie, niedługo będzie koniec tej waszej udręki. Brukiew trzeba jeść, to przeżyjecie".

Robota była ponad siły. Przyjeżdżały pociągi z towarem. W wagonach znajdowały się elementy domków drewnianych przekazywanych na tereny zbombardowane. Okna, drzwi ze ścianami. Szalenie ciężkie - my musiałyśmy zdjąć je, załadować na samochody i jechać rozładować na miejscu przeznaczenia. Nikt nam nie pomagał. I tak osiem godzin, codziennie.

Koniec wojny

Nadszedł maj 1945 r. Na apelu komendant oznajmia, że będzie ewakuacja obozu. Rozdał prowiant, po pół bochenku chleba, margarynę, coś jeszcze i raniutko wyruszamy. Gdzie, nie wiemy. Koleżanka Ania mówi: uciekamy do Bruhla. Zabrałyśmy swoje węzełki i poszłyśmy. Przychodzimy o 12 w nocy, pamiętam jak dzisiaj, dzwony w kościele wybijają północ. Anka mówi, że pójdziemy do Francuzów, oni nas przechowają. I faktycznie przyjęli nas zaprowadzili do pokoju. Czekamy na ten upragniony koniec wojny. Amerykanie już bombardują okolicę. Boże, jak ja się bałam tego sygnału zapowiadającego nalot.

Pojedynczy, długi sygnał oznaczał, że trzeba się mieć na baczności, bo lecą samoloty, a jak szybki, to uciekać, bo zaraz spadną bomby. Nas nie wpuszczano do schronów, najpierw chowali się Niemcy, my na końcu, jak było miejsce. Francuzi pocieszali, że jak nadejdzie kolejne bombardowanie, to schowamy się za wioskę, w doły po wcześniejszych bombach. Podobno drugi raz w taki dół bomba nie wpadnie. Chorągiewki robiłyśmy, trójkolorowe w barwach Francji, żeby machać, by do nas nie strzelali. Dzięki Bogu ucichło. Francuzi znaleźli jakiś kąt w piecu i tam siedziałyśmy z Anką parę dni. Bałam się, że nie wyjdziemy stad.

Nadszedł 8 maja, i rzeczywiście koniec wojny, jesteśmy wolne, nie musimy niczego się bać. Francuzi już się rozpierzchli, wracają do siebie. Do tego domu, gdzie mieszkali, sprowadziła się rodzina ukraińska, małżeństwo z trójką dzieci. Zostałyśmy z nimi, zawsze to bezpieczniej.

Trudny powrót do domu

Czujemy wolność, chodzimy, gdzie chcemy, nikt nas nie zatrzymuje, nie musimy pracować. Mamy wracać do domu. Ale Anka zmówiła się ze swoim chłopakiem i raniutko wyjechali, nic mi nie mówiąc. Rozpłakałam się, bo we dwie raźniej. Po namyśle, postanowiła: trudno, będę wracać sama. Poszłam do tego biura ewakuacyjnego. Tam już dotarła propaganda komunistyczna. Straszono, że jak kto wyjedzie na Zachód, do Ameryki, to już swojej rodziny nie zobaczy. Tak prawdę mówiąc, zastanawiałam się, czy nie jechać do Ameryki, mieliśmy tam stryjka, brat ojca jeszcze przed rewolucją wyjechał. Adresu nie znałam, ale po nazwisku przez Czerwony Krzyż bym go odnalazła. Ale rzeczywiście obawiałam się, co będzie z mamą i siostrą.

Naraz przypadkowo spotykam naszą tłumaczkę z obozu, Maryję. Bardzo się ucieszyłam. Zaprzyjaźniłyśmy się, ona się przyznała, że jest Żydówką, dla mnie nie miało to znaczenia, bo ona była bardzo dobrym człowiekiem. Odzyskałam radość, już nie jestem sama. Pochodziła z Rawy Ruskiej niedaleko Lwowa. Niemcy całą jej rodzinę rozstrzelali, ona ocalała, schowana pod deską. Sama poszła do arbeitsamtu. Powiedziała, że jechała na roboty do Rzeszy, pociąg się zatrzymał, wszyscy poszli do lasu za potrzebą, ona też. Kiedy wyszła, pociąg już pojechał, została bez dokumentów.

Ale teraz w tym punkcie repatriacyjnym dostałyśmy ubranie, prowiant. Ruszyłyśmy do domu. Cóż to była za podróż! Kawałek podjechaliśmy i pociąg stanął, nie ma torów, zniszczone. Wyładowali nas. Terytorium Niemiec, strach, idziemy pieszo. Po drodze ludzie mówią, że niedaleko jest rosyjski szpital wojskowy. Przychodzimy do dyrekcji, mówimy, że chcemy jechać do kraju, do Polski. A ten wojskowy, cały szef, odpowiada, że kolej zrujnowana, może za pół roku naprawią. "Musicie tu poczekać i pracować". I myśmy zostały w tym szpitalu. Maryja była sanitariuszką, a mnie zatrudniono w magazynie, wydawałam odzież, bieliznę, woziłam do pralni. Czekaliśmy tam aż do listopada.

Do Polski

Kiedy szczęśliwie, po wielu trudach wróciłam do domu i opowiadałam o wszystkim, to mama i siostra nawet mi zazdrościły. Bo się okazało, że ja miałam lepiej na tych przymusowych robotach w obozie, niż one tu na miejscu. Głodowały, tułały się, Józia strasznie ciężko pracowała w kołchozie.

Był czas, że i ja nie miałam co jeść, ale miałam szczęście do ludzi, do dobrych Niemców, to chcę podkreślić. Wspominam ich z wielkim sentymentem. W domu długo nie pobyłam, może z rok, pracowałam w kołchozie jako rachmistrz polowy. A potem wujek zabrał mnie do Równego, gdzie był weterynarzem. Ukończyłam kurs księgowości, pracowałam jako księgowa w lecznicy, gdzie wujek, a następnie w biurze projektów.

Dziesięć lat w Równem mieszkałam. Tu poznałam swego przyszłego męża, w kościele, on bardzo ładnie śpiewał. Pobraliśmy się. Urodziło się nam dwoje dzieci, jakoś żyliśmy. Postanowiliśmy jednak wracać do Polski. Zastanawialiśmy się długo. Tak się wydaje człowiek jedzie w nieznane. Ale pamiętam, jak dziś, ksiądz był u nas taki dobry, mądry, Alojzy Kaszuba się nazywał, i on mówi tak: "Musicie jechać do Polski. Dla dzieci! Co ich tu czeka?" Z nami, do Białegostoku, zabrała się też nasza mama. To była ostatnia repatriacja, w 1957 r. Później już nikt nie wyjechał.

Józia została, nie pozwolono jej wyjechać, bo wieś Werborodyńce, gdzie była zameldowana, znajdowała się po stronie sowieckiej. A władze zgodziły się tylko na repatriację Polaków, którzy do 1939 r. żyli na terenach polskich. I tak zostałyśmy rozdzielone. O losach pani Józefy pisaliśmy w albumie w lutym 2010 r. Do Polski wróciła dopiero w 2003 r.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny