Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kazimierz Złocki: Muzyk i żołnierz. Historia sławnego białostoczanina

Adam Czesław Dobroński [email protected]
Rynek Kościuszki, 1947 r. Kapelmistrz  Złocki prowadzi orkiestrę Komendy Wojewódzkiej MO.
Rynek Kościuszki, 1947 r. Kapelmistrz Złocki prowadzi orkiestrę Komendy Wojewódzkiej MO.
Po Kazimierzu Złockim zostało niewiele pamiątek, bo żył szybko i umarł za wcześnie. Jest popiersie w gmachu Opery i Filharmonii Białostockiej oraz szkic życiorysu napisany przez ucznia na konkurs, są listy z więzienia, parę zdjęć, linijki tekstów z gazet.

Niestety, odeszło gros świadków, młodym melomanom to nazwisko mówi mało, albo nic. Ratunkiem w tej sytuacji pozostaje córka Grażyna Złocka-Korzeniewska, dyrektor I LO im. Adama Mickiewicza w Białymstoku. Z jej głównie opowieści ułożyłem ten tekst.

Był pan Kazimierz człowiekiem bardzo wrażliwym, delikatnym, czułym. Współpracownicy dodali, że wysoce kulturalnym, taktownym, bardzo sprawiedliwym i uczciwym. Ponad pół wieku po śmierci ówczesny prezydent Białegostoku Ryszard Tur napisał, że nagle odszedł wspaniały muzyk i szlachetny człowiek.

Wysoki brunet, szczupły, wyjątkowo uzdolniony muzycznie, co w rodzie Złockich z Grodzieńszczyzny zdarzało się często. Nie miałem szans poznać go osobiście, ale słuchając córki myślę, że Kazimierz Złocki zasłużył również na miano człowieka wielkich pasji, a z przyczyn od siebie niezależnych stał się bohaterem tragedii, którą można rozpisać na cztery akty.

Pan Kazimierz urodził się w 1916 roku w grodzie nadniemeńskim, ale od 1923 roku mieszkał w Lipsku nad Biebrzą, tu skończył szkołę powszechną, a małą maturę uzyskał u ojców salezjanów w Różanymstoku. Może to ciekawość świata sprawiła, że w 1934 roku znalazł się w Warszawie, grał w orkiestrze wojskowej, studiował w Państwowym Konserwatorium Muzycznym, został ulubionym uczniem prof. Bierdiajewa. Była w dorastającym młodzieńcu radość życia i wiara w spełnienie marzeń. Talent wsparty solidną pracą dobrze rokował, więc pierwszy akt jego życia nie był wprawdzie sielanką, ale kolejne sceny napawały optymizmem.

Nagle mile snującą się akcję przerwała wojna. Kapral podchorąży Kazimierz Złocki poszedł na front, został dwukrotnie ranny, dostał się do niewoli niemieckiej. Z pomocą znajomych lekarzy odzyskał wprawdzie wolność, ale do Lipska dotarł dopiero po czerwcu 1941 roku, gdy Sowieci porzucili w panice posterunki graniczne. W grze złowrogich gigantów Kazimierz "spadł" ze sceny, rodzina Złockich musiała przenieść się do Grodna, tam syn rozpoczął życie konspiratora.

W siatce Armii Krajowej przybrał dumny pseudonim "Radziwiłł", może dla zmylenia wrogów, bo ojciec miał przecież zaledwie cztery hektary ziemi. Gestapo wpadło na ślady łącznika, "Radziwiłł" cudem uniknął aresztowania. Ratunkiem dla "spalonych" były pobliskie lasy.
Pamiętam, jak opowiadał mi o augustowskiej republice partyzanckiej porucznik Antoni Dąbrowski "Zając". Ta wolność podszyta była jednak stałym zagrożeniem, wymagała hartu ducha i ciała, a dobrze jeśli sprzyjało szczęście. Złocki, teraz "Muzyk" i już plutonowy, brał udział w kilku akcjach zbrojnych, nie zawiódł, po raz trzeci został ranny. Wspominał, że nie wykonał tylko jednego rozkazu - nie zabił cielaka przyprowadzonego na rzeź do obozu leśnego.
Akt drugi nie miał tak wyrazistego zakończenia, jak pierwszy. Wojna niby się skończyła, pełna wolność pozostała jednak w puszczy, w miastach zagościli "nowi". Kazimierz Złocki od 1 sierpnia 1944 roku podjął pracę w magistracie w Sejnach, 17 września zawarł związek małżeński z panną Janiną Józefą z Auronów, a dzień później złożył podanie do Milicji Obywatelskiej. Ktoś pomyśli, w tym nie było sensu i cierpiał honor.

Nie, do milicji podoficer AK poszedł na rozkaz przełożonych, bo informacja o wrogu była na wagę przetrwania. Zresztą po trzech miesiącach "Muzyk" został wyrzucony z komendy powiatowej, gdyż nie budził zaufania. Kadry jednak tak zwanym "ludowym" brakowało, więc już podporucznik Złocki wszedł w rolę kapelmistrza orkiestry Komendy Wojewódzkiej MO w Białymstoku (co za dynamika akcji!) i zaczął służbę w Rejonowej Komendzie Uzupełnień.

W tej orkiestrze grać należało przynajmniej w miarę zgodnie i głośno, na głównej scenie życia subtelnie i czujnie.

Pan porucznik wystawiał "lewe" dokumenty dla partyzantów przekraczających granicę wschodnią, uchodzących z ziem przejętych przez ZSRR. Trzech przetrzymywał nawet w mieszkaniu białostockim przy ulicy Skorupskiej. A ilu uratował? Prawdopodobnie około dwustu! Do swych licznych obowiązków dodał ten najprzyjemniejszy - ojca córeczki. Zapachniało normalnością, gdyby jeszcze było więcej czasu na muzykowanie.

Zmiana dekoracji. Noc sylwestrowa, powitanie 1948 roku. Co przyniesie? Na odpowiedź Kazimierz Złocki nie musiał - niestety - czekać. Tej właśnie nocy w mieszkaniu przy ul. Warszawskiej 2 funkcjonariusze przeprowadzili rewizję. Znaleźli pistolet z czasów partyzanckich. Wprawdzie bez amunicji, ale dowód to był niezbity, uwiarygodnił donos zdrajcy. Podporucznik Wojska Polskiego staje się w klasyfikacji władz wrogiem narodu.

Akt drugi - heroiczny - zmierzał ku końcowi, pan Kazimierz trafił do więzienia, matka z córką wylądowały na strychu drewnianego domku przy ul. Starobojarskiej 1 (tu obecnie Urząd Miasta), w izbie służącej za kuchnię, sypialnię i salonik. Pani Janina przechodniom oferowała kupno zbytecznych mebli, pieniądze były niezbędne na utrzymanie dziecka i pomoc dla męża.

Akt trzeci - tragiczny - rozgrywał się w wyjątkowo skromnej scenerii: owa białostocka izdebka i zmieniające się cele więzienne: w Warszawie przy ul. Rakowieckiej, Ratuszowej, na Anielewicza, w ponurym gmaszysku w Rawiczu i w Strzelcach Opolskich (tu także kamieniołomy). Wyrok brzmiał: sześć lat za przestępstwa szczególnie niebezpieczne dla państwa, do tego degradacja do stopnia szeregowego.

Pierwsza radośniejsza iskierka była jak nie z tego świata. Żona z utęsknieniem czekała na wiadomość od męża. W tym okresie wszystko się przecież mogło zdarzyć, żyło się od dnia do dnia. I oto na poddaszu przy ul. Starobojarskiej pojawił się nieznajomy.

- Czy pani Złocka? - Tak. Przybysz nie miał obstawy, nie wyciągnął broni. - Mam list dla pani. Żona poznała charakter pisma. Kazimierz pisał, że siedzi w Warszawie, pocieszał. Kiedy pani Janina choć troszkę nacieszyła się listem, nieznajomy odebrał go, wyjął zapałkę i spalił kartkę. Potem dodał: - Mnie tu w ogóle nie było i wyszedł. Kim był? Z pewnością nie więźniem. Dlaczego się więc narażał? Może też z miłości do muzyki? A może znał wcześniej podporucznika Złockiego?

Kolejna opowieść o Kazimierzu Złockim za tydzień. Rozpoczniemy ją od lektury listów więziennych. A potem będzie akt czwarty i ostatni.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny