Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery pokolenia rodziny Olszewskich

Alicja Zielińska
Zjazd rodziny Olszewskich
Zjazd rodziny Olszewskich
Nasza rodzina Olszewskich na przestrzeni 130 lat doczekała się 117 osób. W lipcu z kuzynkami Halinką i Elą postanowiłyśmy, że zorganizujemy zjazd. W połowie października spotkanie się odbyło. Przyjechało 65 osób, w wieku od dwóch lat do 97. Z różnych stron kraju, a nawet ze Stanów i Belgii - mówi Irena Piechocka.

Spotkanie urządzono w jednej z białostockich restauracji. Było bardzo sentymentalnie, niezwykłym wspomnieniom i opowiadaniom nie było końca. Nasi pradziadkowie, Marianna i Piotr Olszewscy żyli w XIX w. pochodzili ze szlachty. Mieszkali we wsi Łuczaje w pow. Bielsk Podlaski, 45 km od Białegostoku. Mieli pięcioro dzieci. Dwie córki wyjechały do Stanów za chlebem w 1920 roku, a dwie wydały się za mąż w pobliskich wsiach. Jedyny ich syn Wincenty, mój dziadek, naturalną koleją rzeczy przejął gospodarstwo po rodzicach i został w Łuczajach - wspomina Irena Piechocka.

- Wieś była nieduża, wszystkie domy były drewniane, kryte strzechą. Co charakterystyczne, na środku wsi wybijało źródło, z którego wszyscy czerpali wodę i poili bydło - jeden krąg był przeznaczony dla ludzi, a drugi dla zwierząt. Źródło dotrwało do dzisiaj i jak przed laty ludzie chętnie biorą stąd wodę, zmieniło się tylko o tyle, że z unijnych funduszy zrobiono studnię z kranem i teraz wystarczy przekręcić kurek. Obok wsi stoi 50-metrowa wieża. Ludzie mówili na nią sygnał. Stanowiła punkt obserwacyjny w czasie wojny dla Rosjan i dla Niemców. Do dzisiaj jest na mapie wojskowej jako punkt strategiczny, można z niej obejrzeć okolicę.

Wincenty ożenił się z Ewą Falkowską. W 1937 roku postawili drewniany dom. Drzewo było modrzewiowe, różowe i bardzo trwałe. Do tego stopnia, że kiedy ich syn, a mój wujek Gienek 20 lat temu rozebrał dom, to wykorzystał je i zrobił z niego córce okna. Pokazywał mi i chwalił, jakie jest różowe i mocne - uśmiecha się pani Irena.

Dziadkowie doczekali się licznego potomstwa, pięciu synów i pięć córek. Babka Ewa rodziła dzieci przez 27 lat, ostatnia jej córka Zosia przyszła na świat, kiedy miała ona już 47 lat. Jedna z córek Wilhelmina, zwana Winką to moja mama. Synowie uczyli się fachu - stolarstwa, ciesielstwa, kowalstwa, córki zaś były przygotowywane do roli żony i gospodyni. Moja mama umiała szyć, była krawcową. Dziadek przypominał z wyglądu Piłsudskiego, miał zresztą takie same długie wąsy, które charakterystycznie sobie podkręcał. Przez wiele lat był sołtysem. Cieszył się wielkim autorytetem we wsi, miał aż 50 chrześniaków. Ludzie prosili go na ojca chrzestnego, bo chcieli, aby dzieci wyrosły na tak zacnego człowieka jak on. My, wnuki również okazywaliśmy dziadkowi wielki szacunek. Pamiętam, że w latach 50., będąc już uczennicą liceum, jak przyjeżdżałam do Łuczajów, to dziadka całowałam w rękę.

W domu obowiązywały żelazne zasady, na przykład wszyscy musieli siadać razem do posiłków. Zgodnie z tradycją tamtych czasów, jedli z jednej miski, drewnianymi łyżkami. Dziadek miał duży sad z różnymi odmianami jabłoni, gruszy, śliw. Przed wigilią jechał z suszonymi owocami do okolicznych wsi nad Narwią i wymieniał je na ryby. A we wrześniu jeździł z gruszkami na targ do Strabli i sprzedawał. Po zakupy z babcią udawali się do Bielska do Żydów, furą zaprzęgniętą w dwa konie. Była to wyprawa na cały dzień, bo odległość wynosiła 20 km. Ale wtedy nikt na to nie narzekał. Ja sama, kiedy chciałam odwiedzić dziadków, to wysiadałam w Strabli i do wsi szłam osiem kilometrów.

Za czasów dziadków, normalnym też było to, że do kościoła w Wyszkach, trzy km drogi, wszyscy chodzili boso, buty zakładali dopiero przed wejściem do kościoła. A bywało i tak, jak wspominali starsi, że jeden drugiemu dawał buty i ten dopiero szedł na późniejszą mszę. Na stodole przez cały czas oczywiście znajdowało się gniazdo bocianie, bo to dobrze wróżyło rodzinie.

Każdej wiosny dziadek szykował bronę dla przylatujących bocianów i zgodnie ze zwyczajem musieli tam wejść po drabinie chłopak i dziewczyna, aby bociany miały dorodne potomstwo. Podczas zjazdu rodzinnego wujek Gienek opowiadał, jak to któregoś roku rój pszczół zaatakował gniazdo bocianie i ojciec kazał mu wyciągać żądła młodym bocianiątkom, żeby nie cierpiały. Nie było to łatwe, bo stare bociany klekotały głośno i dziobami broniły gniazda. Domek dla ptaków wisiał także przy domu.

Mimo skromnego życia wszyscy dożyli słusznego wieku. Najwcześniej umierali kończąc 85 lat, a moja mama zmarła, kiedy miała 97 lat. Dziadek Wincenty, co podkreślano z podziwem nigdy nie był u lekarza. Tylko jeden z synów Marian zginął młodo podczas wojny, w 1941 r. Była to tragiczne zdarzenie. W okolicy został zestrzelony niemiecki samolot. Chociaż byli to wrogowie, wujek postanowił pomóc lotnikom wydostać się z maszyny i wtedy Niemiec strzelił do niego. Miał 26 lat.

- Młodzi słuchali tych opowieści z wielkim zainteresowaniem, wielu spotkało się po długim czasie, a niektórzy dopiero teraz poznali swoich licznych kuzynów - mówi pani Irena. - Na koniec wszyscy zgodnie uznaliśmy, że za rok znowu się spotkamy. Bo to wspaniałe przeżycie móc pobyć razem w tak dużym gronie i cieszyć się sobą nawzajem.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny